Recenzja "Gears 5". Seria "Gears of War" ciekawe odświeżona, ale mam parę zastrzeżeń
Z częściowo otwartym światem, nową bohaterką i skróconym tytułem powraca "Gears of War". Kultowa seria, już nie tylko dla posiadaczy Xboxa, powraca w nowej formule. Ale jak to w naturze - skoro coś przybyło, to znaczy, że czegoś i ubyło.
Jestem więcej niż pewny, że nie ma posiadacza Xboksa 360, który choć przez parę chwil nie pograł w "Gears of War". Nie ma i koniec. To byłoby trochę tak, jak wakacje w Kołobrzegu bez zamoczenia nóg w morzu albo brak kolejek w sklepach w sobotę przed niedzielą niehandlową. Na nieszczęście twórców, tak duża popularność na dłuższą metę staje się kulą u nogi. Nie sposób w nieskończoność oglądać tych samych facetów, którzy wykorzystując równie znane techniki i pukawki, tłuką opatrzone ze wszystkich stron stwory.
Z drugiej strony nie wydaje się, aby wtórność "Gearsów" komukolwiek przeszkadzała. Kiedy w 2014 roku Microsoft przejął prawa do marki od Epic Games i przekazał produkcję studiu The Coalition, ci wprost zadeklarowali, że pójdą za schematem. Największe szaleństwo, na które pozwolił sobie nowy zespół przy "Gears of War 4", to zastąpienie głównego bohatera jego synem i dodanie do gry przeciwników-robotów. Frajda na poziomie meczu Ekstraklasy.
Fabularna dojrzałość
Z "Gears 5" jest inaczej. Rod Fergusson, szef The Coalition, a zarazem ekspracownik Epic Games, na E3 2019 mówił, że jego studio dojrzało do zrealizowania produkcji we własnym, unikatowym stylu. I jedno trzeba producentowi przyznać. Wybrał drogę, której ciężko było się spodziewać, mając na uwadze wyłącznie dotychczasowe zabiegi z "Gears of War".
Ponownie zmieniono obsadę roli pierwszoplanowej, ale wcale nie wrócił tam znany z części 1-3 żołnierz Koalicji, Marcus Phoenix. Postawiono na Kait Diaz, której matki w "czwórce" poszukiwał JD Phoenix. Protagonistka przemierza planetę Sera, chcąc rozgryźć zagadkę trapiących ją zawrotów głowy i zgłębić tajemnice stanowiącej główne zagrożenie Szarańczy. W wyprawie towarzyszą Wyrzutek Del Walker i robot Jack.
JD i Marcus pojawiają się jako bohaterowie epizodyczni. Tym pierwszym można nawet przez moment pokierować. Wreszcie, zmiana bohatera pociąga za sobą odczuwalną zmianę narracji. Obaj Phoeniksowie to porywcze osiłki, którzy mkną na ścianę wrogów niczym maszyny oblężnicze, raz na jakiś czas łechcząc sobie ego albo siląc na niezbyt wysokich lotów żart. Kait jest refleksyjna, chętnie dzieli się emocjami, a to sprawia, że gracz podchodzi do jej losów w sposób bardziej osobisty.
Moda na otwarte światy
Przy czym koncentracja na bohaterce nie wynika tylko z jej profilu charakterologicznego, ale także, a może przede wszystkim samej konstrukcji gry. "Gears 5" to już nie jest parę godzin ostrego naparzania, ale paręnaście o sinusoidalnej dynamice. Nie brakuje obrazków klasycznych, gdy Kait musi pruć z Lancera, kryjąc się za winklem. Czasem potnie coś piłą, coś innego poszatkuje potężnym Miażdżycielem. Jednym słowem: klasyka. Niemniej więcej niż kiedykolwiek wcześniej jest scenek przerywnikowych i dialogów. Więcej jest też postaci drugoplanowych i momentów zapadających w pamięć pod kątem fabularnym.
Ale każdy kij ma dwa końce, prawda? Drugim, co zrozumiałe, jest widoczny spadek tempa akcji. Poprzednie odsłony "Gears of War" przyzwyczaiły do bycia rollercoasterem, gdy wrogowie nie dawali chwili wytchnienia. "Gears 5" ma zdecydowanie większy pierwiastek eksploracji. Summa summarum strzelania jest mniej więcej tyle co w "czwórce", jednak liczne przerywniki w widocznym stopniu przerzedzają płynącą lawinę krwi.
Zresztą, przerzedza ją także częściowo otwarty świat. Część misji to wciąż typowe korytarze, ale rozrzucone po większych mapach w ten sposób, by trzeba było się pomiędzy nimi przemieszczać z użyciem pojazdu. Twórcy polskiego tłumaczenia nazywają go łodzią, choć w istocie rzeczy wykorzystuje płozy i porusza się tylko po twardych podłożach. Niezależnie od nomenklatury, sceny z pojazdem są kolejnym elementem, który rozwleka historię. Plus tej koncepcji stanowią natomiast misje poboczne, których w poprzednich "Gearsach" nie było, choć niestety większość z nich opiera się na zbieractwie. Powiało nudą.
Po staremu i po nowemu
Pamiętacie robota imieniem Jack z czwartej części, który towarzyszył bohaterom, pomagając im m.in. w forsowaniu drzwi? W "Gears 5" w kooperacji Jack jest postacią grywalną, a w rozgrywce jednoosobowej można mu wydawać rozkazy. Dysponuje zestawem rozmaitych umiejętności, który podlega rozbudowie dzięki znajdowanym podczas gry wszczepom i modułom. Razi przeciwników prądem, oślepia, zastawia śmiercionośne pułapki. Zwłaszcza na wyższych poziomach trudności bywa nieoceniony.
Jack to nie jedyna nowość w obrębie mechaniki walki. Zmodyfikowano także system odrzutu i podrzutu broni, który zdaniem autorów ma teraz premiować wysokie umiejętności gracza. Efekt? Poszczególne spluwy „kopią” nieco bardziej. Dalej jednak jest to typowo zręcznościowy model strzelania, więc przyzwyczajenie się wyjadaczom serii nie zajmie dłużej niż kwadrans.
Patrząc od strony audiowizualnej, to wręcz kalka "Gears of War 4". Widać gdzieniegdzie ciut lepsze filtrowanie tekstur, ale to iście kosmetyczne poprawki. Za to wersja na Xboksa One X chodzi teraz zarówno w 4K, jak i 60 kl./s. W przypadku „czwórki” trzeba było wybierać pomiędzy jakością trybu 4K30, a wydajnością 1080p60.
Odpowiadając na pytanie podstawione we wstępie, "Gears 5" bez wątpienia jest grą godną kolejnej cyferki. Nie sprawia wrażenia tworzonej na kolanie nakładki. Nowa bohaterka i jej pogłębiona historia pozwalają spojrzeć na uniwersum "Gears of War" z innej, nieznanej dotąd strony. Nie jest to jednak produkcja tak intensywna jak poprzedniczki. Dodam, że ma przy tym co-op ograniczony do zaledwie dwóch osób. Powinna trafić w gusta osób nastawionych na eksplorację i poznanie ciekawej historii, a niekoniecznie entuzjastów nieskrępowanej sieczki.