Battle royale dzieli i rządzi. Każdy chce kawałek tego tortu
100 wchodzi, jeden wychodzi. Tak wygląda zabawa w grach battle royale. Tryb szturmem podbił serca użytkowników na świecie i w Polsce. Miliony osób dziennie odpalają jedną z gier tylko po to, by zostać ostatnimi żyjącymi na planszy.
Adrenalina? Jeszcze jaka. Wyobraź to sobie - spadasz na spadochronie na wyspę, razem z tobą 99 innych osób. Chwytasz za broń, szukasz schronienia, przeglądasz skrzynki w poszukiwaniu lepszej broni. Padają pierwsze strzały, nieśmiało się wychylasz i zdejmujesz pierwszych przeciwników. Co dalej? Musisz zmierzać w kierunku środka planszy, bo pole rozgrywki będzie się regularnie zacieśniało. Razem z tobą do centrum biegnie łącznie parędziesiąt innych graczy. Walka trwa dalej.
Masz dobrą passę, unikasz wrażych kul, sam celnie strzelasz. Na arenie po kilkunastu minutach boju zostaje tylko garstka osób. Jednocześnie przed monitorami twoją grę ogląda kilka tysięcy osób. Nie grasz tego meczu tylko dla siebie. Stajesz się mini-gwiazdą, a każdy twój ruch jest komentowany w nieustannym strumieniu wpisów w serwisie Twitch.tv. Jeśli wygrasz, będziesz przez chwilę bohaterem. Następne twój mecz obejrzy jeszcze więcej widzów, a część obdaruje parunastoma dolarami. Przyznajcie - to lepsze doświadczenie od młodzieżowego meczu piłki nożnej, na który przyjdą wyłącznie rodzice piłkarzy.
To niesamowite, ale jeszcze niedawno o battle royale mało kto chciał słyszeć. Pomysł rzucenia na siebie chmary uzbrojonych w pukawki graczy był raczej zabawnym pomysłem, jednym z wielu trybów zabawy w ramach "dużej gry".
Japońskie korzenie
Cofnijmy się nieco w czasie, kiedy grami online rządził "Unreal Tournament", a ludzie strzepali z siebie resztki obaw o pluskwę milenijną. Pod koniec 2000 roku premierą miał film "Battle Royale" - japońska produkcja o interesującym koncepcie. Warto przytoczyć tutaj opis FIlmwebu, bo pozwoli nam później prześledzić, ile gry zawdzięczają tej produkcji:
"Film ukazuje niedaleką przyszłość (…). Wszyscy uczniowie w czasie wycieczki z okazji zakończenia szkoły zostają uśpieni i porwani, a następnie wysłani na wyludnioną wyspę, gdzie dowiadują się, co ich czeka. Zostają wyposażeni w żywność i wszelkiego rodzaju broń (…). Po rozpakowaniu torby z ekwipunkiem może się okazać, że ktoś dostał kuszę, a inny metalową pokrywkę od garnka. Ponadto na szyjach mają zamocowane dziwnie wyglądające metalowe opaski. Jak się okazuje biorą udział w krwawej grze, w której ich obowiązkiem i jedyną szansą na przeżycie jest zabijanie innych. (…). Reguły gry są proste. Jeśli po trzech dniach zostanie więcej niż jedna osoba, obroże eksplodują. (…) Co godzinę jeden z sektorów, na które zostaje podzielona wyspa, jest ogłaszany jako zagrożony. Pozostanie w nim również grozi wybuchem".
Brzmi to okrutnie i tak zresztą jest – japoński film jest przeznaczony dla dorosłych widzów, bo reżyser nie pożałował krwi i przemocy. Dzieło ma oczywiście status kultowego, chociaż pozostaje niszowe. Sławę zdobył dopiero "następcy" w postaci serii "Hunger Games", znanej w Polsce jako "Igrzyska śmierci".
Twórcy filmów wzięli bowiem koncept walki nastolatków i przekonwertowali go do poziomu "Young Adult", czyli kierowanych głównie do osób w wieku 12-18 lat, choć dorośli też mogą sięgnąć po książkę czy film bez poczucia żenady. "Igrzyska Śmierci" zostały pozbawione brutalności oryginału, do tego Hollywoodzka maszyna marketingowa i charyzma Jennifer Lawrence sprawiły, że miliony osób na świecie śledziło walkę nastolatków o przetrwanie i późniejszą rebelię.
Winner Winner Chicken Dinner
Skoro nastolatkowie pokochali walkę o przetrwanie w kinach, trzeba było zaoferować im to samo, ale w interaktywnej wersji. Na ten zew odpowiedział Brendan Greene, znany jako "PlayerUnknown". Początkowo tworzył darmowe modyfikacje do wojennego symulatora "ARMA". Później zyskał sławę dzięki surwiwalowej walce z zombie w grze "H1Z1". Ale jego opus magnum to "PlayerUnknown's Battleground". Czyli właściwie przeniesienie zasad z japońskiego pierwowzoru.
O co chodzi? Na wyspie ląduje 100 graczy. Każdy musi po niej ganiać i szukać przedmiotów - jedni trafią na karabin, inni na patelnię. Obszar gry jest konsekwentnie ograniczany, a przebywanie poza wyznaczonym terenem może nas zabić. Wygrywa ten, który zostanie ostatni na nogach. W nagrodę zobaczy napis "Winner Winner Chicken Dinner". Ludzie dosłownie oszaleli na punkcie tego konceptu. W jednym momencie w grę potrafiło równocześnie grać ponad trzy miliony graczy. Kolejne kilka milionów spędziło ten czas, oglądając cudze mecze.
"PUBG" bardzo sprawnie łączy elementy poważnej symulacji z grą zręcznościową. Każdy gracz startuje w tym samym czasie i na takich samych zasadach. Do tego nie ma systemu odradzania się – jeśli zginąłeś, koniec gry. Musisz zacząć nową. To powoduje, że rozgrywka jest znacznie bardziej intensywna i emocjonująca. Nie trzeba też długo czekać po śmierci. Giniesz w jednej sesji, zaraz możesz zacząć następną. W ciągu minuty znowu walczysz. Nie dochodzi do sytuacji, w której przeciwnik odradza się za twoimi plecami, jak np. w "Call of Duty". Nie jest też konieczne udzielanie się na czacie, więc gracze nie są zmuszeni wysłuchiwać obelg w swoim kierunku, jak ma to miejsce w innych tytułach sieciowych" – wyjaśniał Tadeusz Zieliński z Flying Wild Hog i gracz w "PUBG".
Zwycięstwo "Fortnite"
Po drodze coś się jednak stało. Firma Epic wypuściła grę "Fortnite" - survival o budowaniu domów i obrony przed hordami zombie. Chwilę po premierze twórcy zmienili koncepcję i skopiowali prawie 1:1 założenia battle royale z "PUBG". Z jedną różnicą w stosunku do konkurenta – "Fortnite: Battle Royale" jest darmowe.
Efekt był do przewidzenia, masowy napływ nowych graczy. Z tego powodu ludzie coraz częściej odwracali się od produkcji Greene'a - w końcu mieli to samo, tylko w bardziej cukierkowej oprawie, z możliwością budowania własnych fortów i za darmo. Nie mówiąc już o akcjach specjalnych, kiedy przykładowo jedną z dostępnych postaci był Thanos, główny przeciwnik Avengersów w "Wojnie Nieskończoności". Gra jest wciągająca do tego stopnia, że dziewięciolatka z Wielkiej Brytanii musiała udać się na odwyk z powodu uzależnienia od produkcji studia Epic. To oczywiście skrajny przykład, ale pokazuje, jak wielkim fenomenem jest tryb battle royale. Na wszystkich platformach produkcję ograło 125 milionów graczy.
Sukces produkcji od Epic nie spodobał się twórcom PUBG i poszli do sądu. Powód złożenia pozwu był prosty - "Fortnite" zbyt przypominał mechaniki gry, nad którą pracowała Greene. Teraz sąd musi rozstrzygnąć czy doszło do naruszenia praw autorskich przez Epic.
Co ciekawe, sukcesy nie odnieśli wcale najwięksi gracze i wielkie studia, które wpompowały miliony dolarów w promocję i produkcję. Firmy z segmentu AAA musiały nadganiać pozostałych, mniejszych deweloperów. Wiadomo jednak, że druga połowa roku przyniesie jeszcze więcej gier z tego gatunku. Mamy pewność, że tryb battle royale pojawi się w "Call of Duty: Black Ops IIII" i "Battlefield V", a polski Techland opublikuje odpowiedni dodatek do "Dying Light", wprowadzający tryb do rozgrywek sieciowych.
Nie oznacza to bynajmniej, że każdemu uda się skubnąć trochę z tego tortu. Opisaliśmy jakiś czas temu porażkę Cliffa Bleszinskiego z grą sieciową "Lawbreakers". Jego kolejna produkcja, "Radical Heights", okazała się katastrofą - pośpieszną skleconą próbą wybicia się na popularności trybu, który konkurencja opracowała znacznie lepiej.
W życiu tak jak w battle royale – ze stu różnych graczy to jeden może odnieść miażdżące zwycięstwo. Przekonamy się za parę miesięcy, czy wejście wielkich deweloperów do gry coś zmieni w tym krajobrazie.