Symulator sprzątania, który wciągnął mnie po uszy. Recenzja gry "Serial Cleaner"
Miniony weekend miał minąć zupełnie inaczej – pogoda była mało kapryśna, można było wyjść i przejść się, pojeździć na rowerze czy po prostu posiedzieć w parku. Zamiast tego sprzątałem. Nie mieszkanie oczywiście. Sprzątałem miejsca zbrodni w "Serial Cleaner". A produkcja od krakowskiego iFun4All skutecznie wyczyściła mój wolny czas.
"Serial Cleaner" miałem okazję ogrywać jeszcze w wersji Early Access. Już wtedy spodobała mi się koncepcja rozgrywki – jako zawodowi "sprzątacze" usuwamy ciała, krew i dowody z patrolowanych przez policję miejsc zbrodni. Przy okazji unikamy patrolujących teren policjantów – starcie nie wchodzi w rachubę, do dyspozycji mamy tylko spryt i zmysł taktyczny. Wszystko to było skąpane w sosie lat 70. zeszłego wieku, kiedy rozgrywa się akcja gry.
Pełnoprawna wersja natomiast jest tym, czym powinna być – rozwinięciem udanego już we wczesnej fazie konceptu. Rozbudowano fabułę, dodano misje dodatkowe i stroje do odblokowania i wzbogacono ścieżkę dźwiękową o nowe utwory. Produkcji wyszło to zdecydowanie na plus – przerywniki fabularne między misjami pomagają nam zrozumieć protagonistę (?), Boba Leanera oraz wprowadzają w epokę disco, bokobrodów i spodni-dzwonów.
Mechanika gry jest prosta jak konstrukcja cepa – taka w założeniu powinna być, bo zasady łapiemy w mig. Do tego jest uczciwa wobec gracza – nie zostaniemy złapani z powodu błędów czy leniwego designu poziomów, ale przez własną nieuwagę lub pośpiech. Dużym plusem jest proceduralne rozmieszczanie przedmiotów, które musimy zebrać, by ukończyć poziom. O ile możemy nauczyć się, jak policjanci poruszają się po planszy, tak ciała, dowody czy krew są generowane losowo. To czasem ułatwia lub utrudnia rozrywkę. "Serial Cleaner" sprawnie jednak balansuje między sfrustrowaniem przez kolejną nieudaną próbę a satysfakcją z wykonanego zadania.
Dla fanów retro, można również grać w trybie czarno-białym
Twórcom należą się brawa przede wszystkim za stworzenie logicznego i spójnego świata. Elementy wizualne pasują do siebie i są narysowane w nieco kanciastym, charakterystycznym stylu. Wypowiedzi bohaterów, wiadomości lecące w telewizji i muzyka odnoszą się bezpośrednio do epoki, w jakiej osadzono grę. Dzięki temu immersja przebywania w świece Shafta czy Brudnego Harry’ego zostaje spotęgowana.
Miłym smaczkiem jest również wprowadzenie obsługi danych z czasu rzeczywistego. Jeśli gramy w dzień, poziomy są skąpane w słońcu. Wieczorami zaś musimy skradać się w ciemnościach – to daje dodatkowe pole do popisu dla łowców osiągnięć, które również dotyczą konkretnej pory dnia.
Czy w tej beczce miodu znajduje się miejsce na łyżkę dziegciu? Nie. Ci, którym nie podpasuje, nie będą po prostu koneserami tego typu rozgrywki. Pozostali natomiast mają zapewnione kilka wieczorów porządnej zabawy. A fani Hotline Miami będą cieszyć się, kiedy twórcy mniej lub bardziej subtelnie puszczają oko do gracza. Zdecydowanie warto.
Ocena: 4/5