"Esacape From Tarkov" – sovietpunk w wersji sieciowej
Od czasu wydania pierwszego "Stalkera" w 2007 roku, postsowiecki folklor na dobre wszedł do growego mainstreamu. A odpowiednio okraszony katastrofą czarnobylską, anomaliami i innymi wydarzeniami "postapo", stał się fajnym schematem do eksploatacji. Na przykład w wersji sieciowej.
Akurat w "Escape From Tarkov" nie ma nic o radioaktywności i mutantach, ale w sieciowej strzelance od Battlestate Games nie sposób się dopatrzeć jasnych inspiracji. Areną zmagań jest fikcyjny obszar na północnym zachodzie Rosji. Niegdyś prosperująca ekonomicznie przestrzeń, dziś opustoszałe ruiny. No, nie do końca opustoszałe.
W grze "Stalker" zatrutą promieniowaniem zonę penetrowali tytułowi stalkerzy, odpowiednicy zbieraczy złomu w wersji wojenno-survivalowej. Tutaj mamy wyłącznie łączących się po sieci graczy. Są opancerzeni i solidnie wyposażeni poszukiwacze, próbujący wydostać się z obszary, oraz zwykli zbóje, polujący na przypadkowy łup i innych graczy.
Sovietpunk
W teorii brzmi to świetnie. Całkiem ciekawie wyglądało też na pierwszych filmach w internecie. Dałp się poczuć ten klimat zaszczucia: powolne sunięcie przez pełne pordzewiałych kontenerów fabryki i industralne rejony; nasłuchiwanie, czy ktoś się nie zbliża; w końcu kontakt. Jedna seria może rozwiązać wszystko – albo ledwie drasnąć wroga i zamienić się w długie poszukiwania. Spore plansze pozwalają przycupnąć w kępie krzaków albo wtopić się gdzieś między stare kamazy czy kupkę gruzu.
A jak to wyszło w praktyce? Zacząłem od długich przygotowań, z 15 minut spędziłem w samym menu dobierania ekwipunku. Na start otrzymałem spory wybór broni, kamizelek, dziesiątki magazynków i części mojego ubrania. Co z tym wszystkim zrobić? To co w starych grach taktycznych, typu "Jagged Alliance". Zdecydować się co zabrać, ile zabrać, dopasować amunicję do broni.
I najlepiej wszystko ubezpieczyć u jednego z handlarzy – inaczej po śmierci mogę stracić na dobre cenny karabin. A, jak się pewnie domyślacie, tu nie dostajemy przelewów na konto za pracę w terenie. Co nazbieramy i przemycimy do końca gry, to nasze. Ciułanie na te lepsze gnaty zajmuje sporo czasu.
Pierwszy rajd
Po długim namyśle w końcu dobrałem uzbrojenie i ruszam na pierwsze starcie. Mapa – stary magazyn. W sekundą poczułem schizofreniczny ten klimat. Ciemno, w powietrzu latają te złowrogo wyglądające pyłki, a ja zastanawiam się, skąd oberwę. Czy ktoś się już na mnie czai? A może wspiął się wysoko pod schodach i ostrzela mnie z góry? Do tego nieprzyjemne, metalowe echa w tej wysokiej konstrukcji.
Na szczęście pierwsza gra okazała się łaskawa. Przemykałem się wzdłuż ścian, co chwila robiłem taktyczne przerwy na nasłuchiwanie – efektem tego było aż kilka zdobytych fragów. Po części to moje ćwiczone od 1000 godzin umiejętności z "Counter-Strike'a", po części lepszy sprzęt, od tego co mają zwykli bandyci, po części chyba fart.
Zbieram wszystko, co znalazłem, krążę w poszukiwaniu wyjścia. Tu nie ma dużego napisu "Exit", musiałem zapamiętać z menu wczytywania gry, gdzie są odpowiednie miejscówki. Oczywiście szybko wszystko zapomniałem, więc po omacku dotarłem do celu – z porządną porcją adrenaliny.
W dużym menu kupiłem nową mapę. Tak, tutaj musimy nabywać kawałki papieru, żeby zagrać w innym miejscu. Oczywiście za wewnętrzną walutę. Tym razem przedmieścia – stare garaże, rzeczka, most, fabryki, stacje benzynowe, jakiś hostel. Kolega z WP Moto zwraca uwagę, że ulice są zapchane Daciami – to rumuńskiej produkcji auta, których faktycznie sporo było w dawanych Sowietach.
Nie wszystko mi gra
I tutaj zaczynają się trochę mieszane uczucia. Po pierwsze – w oczy zaczyna kłóć grafika. Rozumiem, że celowo użyto ziarnistego filtra, aby dodać stalkerowego klimatu, ale na dużym obrazku przestrzenie z zielenią i wzgórzami wyglądają po prostu biednie, jakby tłoczone metodą ctrl+c/ctrl+v klony. Nawet świetny Hyperbook z GeForcem GTX1070 nie wyciągnął z niego więcej soku. Klimat klimatem, ale jest tu po prostu brzydko.
A sama rozgrywka? Ma świetne momenty, gdy nerwowo rozglądamy się za wrogiem, śledzimy kogoś, kto przemknął 50 metrów przed nami albo bronimy się przed dwoma rywalami, mając uszkodzoną nogę i rękę, pospiesznie przeładowując broń i tamując krwawienie bandażem. Ale efekty nawet pomyślnych starć nie przynoszą tak dużo satysfakcji, jak sobie wyobrażałem.
Podobnie jest, gdy gramy "po drugiej stronie" – czyli nie wcielając się w opancerzonego po zęby poszukiwacza, a zwykłego bandziora, dostającego w zestawie starą flintę i garść nabojów. Tutaj więcej można skupić się na eksploracji i nie martwić o śmierć, ale znowuż plansze są zawsze takie same, więc odbywałem wyłącznie wyprawy w identyczne miejsca po łup.
Może coś przegapiłem, a może za mało grałem. Ale po pięciu godzinach nie zdołałem dostrzec tutaj czegoś naprawdę mocnego - w końcu sieciowa konkurencja, nawet patrząc na same strzelaniny, jest spora.
W grę "Esacape From Tarkov" graliśmy na laptopie Hyperbook X15VR2 z kartą GeForce GTX1070. Sprzęt udostępniła nam firma Hyperbook.