Wygrywanie jest przereklamowane. Czyli o tym, jak pokochałem napis "Game Over"
Każdy woli wygrywać, a przegrywanie jest dla nas powodem do niezadowolenia. Co jednak, jeśli pomyślimy, że to właśnie porażka pozwala nam się rozwijać i próbować dalej? Po moich ostatnich podejściach do kilku gier zrozumiałem, jak istotne w ludzkim życiu jest przegrywanie.
Jakiś czas temu, dzięki jednej z wielu promocji na Steamie, w moje ręce wpadło „Gods Will Be Watching” – pixelartowa przygodówka, która w mechanice i narracji kładła nacisk na myślenie, naszą chęć do poświęcenia siebie lub innych oraz łut szczęścia. Tytuł okazał się sporym wyzwaniem – poziomy, które można było przejść w kilkanaście minut według poradnika, zajmowały mi nawet kilka godzin bez niczyjej pomocy. Dlaczego? Bo namiętnie przegrywałem.
Nie z własnej woli oczywiście, w pewnym momencie jednak uświadomiłem sobie, że czerpię pewną perwersyjną przyjemność z pojawiającego się napisu „Game Over”. Powód okazał się prozaiczny – w końcu miałem okazję przeżyć jakiekolwiek emocje, zamiast wchłaniać kolejny popkulturowy fastfood. Choć nie był to dla mnie pierwszy raz, kiedy przegrana w grze tak mnie cieszyła.
Jeszcze kilka lat temu byłem fanem produkcji, które nie wymagały od gracza jakichś szczególnych umiejętności – zwłaszcza FPS-ów, gdzie wystarczyło przeć po ustalonych przez twórców korytarzach i przerabiać kolejnych wrogów na mięso armatnie. Ot, mile spędzony chwile. Czas jednak leciał, laptop się starzał, a gry się rozwijały. W końcu nie mogłem już uruchamiać co nowszych tytułów, dlatego trzeba było zwrócić uwagę na "indyki”. Tak po raz pierwszy miałem okazję zagrać w "Hotline Miami".
Wtedy zrozumiałem, jak słaby jestem w graniu. System, który nie tolerował pomyłek, taktycznie podejście do samej rozgrywki, gdzie szarża kończyła się resetowaniem poziomu i chęć rozwiązania zagadki, która stała za tajemniczymi telefonami, pchała mnie naprzód. Każda śmierć wiązała się z próbowaniem nowego podejścia, taktyki, nawet użycia innych broni, by nie tylko przejść poziom, ale zrobić to w jak najlepiej punktowanym stylu. Więc przegrywałem. Ale byłem w tym coraz lepszy. Aż dotarłem do finału po którym, paradoksalnie, też poczułem się przegrany (fabuła jest dość przewrotna). To jednak nie było gorzkie uczucie - podjęcie wyzwania i upór były nagrodą samą w sobie.
Później sprawy potoczyły się szybko – powrót do klasycznych tytułów na NES-a (w ramach emulatorów), które okazały się sporym wyzwaniem po latach spędzonych w czyśćcu umiarkowanie trudnych tytułów, kilka chwil spędzonych z "Dark Souls" czy "Outlast" zaczynały mi uświadamiać, że wysoki poziom trudności to nie tylko hordy potworów i brak regeneracji zdrowia – to ciągłe samodoskonalenie i poznawanie siebie. Swojej cierpliwości, zmysłu taktycznego, godzenia się z porażką lub po prostu liczenia na łut szczęścia.
W internecie pojawiają się głosy, że losowość powoduje nieprzewidywalność i, w konsekwencji, niesprawiedliwość rozgrywki. A ten element jest właśnie jednym z ważniejszych. Bo, podobnie jak w życiu, nie wszystko jest zależne od nas. Porażka w grze może mieć właściwości terapeutyczne. Tych w naszym codziennym życiu jest wiele – i dużych, i małych. Gry nauczyły mnie, że przegrywanie to esencjonalna część rozgrywki, bez której jest ona po prostu niekompletna.
Samuel Beckett powiedział kiedyś słowa, które później okazały się jednym z najważniejszych bon motów Doliny Krzemowej: "Próbuj. Przegrywaj. Nieważne. Próbuj po raz kolejny. Przegrywaj po raz kolejny. Przegrywaj lepiej.” Wygrywanie jest przereklamowane.