Sukces Mario nie polega na bezmyślnej nostalgii. Gra posiada zaskakującą głębię
Wiecie, że w przyszłym miesiącu Super Mario Bros. skończy 32 lata? Tak, wąsaty hydraulik z włoskim akcentem od dłuższego czasu gości w panteonie gier wideo. Od tego czasu zresztą stał się jedną z ikon popkultury. Dlaczego?
Patrząc na kolejne artykuły i informacje o „Marianie” zacząłem się zastanawiać, jak w ogóle stał się bohaterem masowej wyobraźni. Często gloryfikujemy rzeczy, które w jakiś sposób kształtowały naszą przeszłość. A nie wszystko jednak przetrwało próbę czasu – mechaniki okazują się przestarzałe, grafika nagle staje się brzydka, a pewne elementy okazują się, cóż… mało wrażliwe na punkcie płci czy rasy.
Tu oddajesz komputer, kiedy grasz za długo
A jednak Mario dalej się trzyma. Oczywiście pomagają w tym wydawane ciągle przez Nintendo gry. Ale wróćmy do korzeni – do czasów Pegasusa, kartridżów, gum Turbo i meblościanek. Dla mnie nierozłącznie kojarzy się to z kłótniami ze starszym bratem o kolejność – powodem był tylko jeden kontroler. Później mój tato załagodził konflikt iście salomonowym wyrokiem. Po prostu dokupił drugi.
W sumie na swoje nieszczęście – telewizor stał w sypialni rodziców, więc w każdy weekend, zamiast się wysypiać, od rana musieli słuchać kultowej już melodyjki ze świata 1-1, który przemierzałem sam lub z Luigim. Na szczęście byli na tyle wyrozumiali, że pozwolili mi pielęgnować rodzącą się pasję.
To oczywiście piękne wspomnienia, przepuszczone przez filtry nostalgii w moim mózgu. Z drugiej strony, nie wszystkie rzeczy wspominam tak dobrze i tak wyraźnie (nieszczęsny „Lew Leon” to doskonały przykład brzydkiego starzenia się) . To nie może być tylko kwestia idyllicznego obrazu dzieciństwa. Dlaczego konkretnie Super Mario Bros. był, i dalej jest, szalenie popularny?
Bo to kompetentnie zrobiona, spójna gra.
Naprawdę, jakikolwiek faktor nostalgii w przypadku tej konkretnej odsłony przygód „konserwatora hydrauliki” włoskiego pochodzenia jest całkowicie nieistotny. To produkcja, w którą trzeba zagrać nie tylko po to, by zrozumieć gry jako takie – ale by zrozumieć, co tworzy dobrą grę.
A dobrą grę tworzy przede wszystkim przemyślana mechanika. Ta jest esencją rozgrywki. Już od pierwszej planszy jest widoczne, że twórcy mieli pomysł na to, jak poprowadzić rozgrywkę. Zauważmy, że nie ma żadnego samouczka czy wytłumaczenia – gra się uruchamia, a my widzimy, jak Mario jest ustawiony po lewej stronie planszy. Skręcamy w lewo – ściana. Skręcamy w prawo – ekran się przesuwa. Już wiemy, w którą stronę mamy iść.
Przed nami pojawiają się kolejne elementy świata przedstawionego – lewitujące bloki z pytajnikiem, goomby (te małe potworki), zielone rury czy ceglane bloki. Sporo jak na pierwszy raz. Zwłaszcza że kontakt z goombą jest groźny, bo tracimy życie. Hmmm, jak by tu z nim walczyć? Może skokiem? Tak! To działa, tak samo jak uderzenie od dołu w blok z pytajnikiem. Wychodzi z niego grzyb, dzięki któremu stajemy się więksi. Ok, grzyby – dobre, goomby – złe. To wszystko w przeciągu pierwszych piętnastu sekund rozgrywki.
I w tym jest właśnie cała rzecz. Gra nie traktuje osoby przed komputerem jak amebę – w mocno ograniczonym, 8-bitowym świecie, daje mu paradoksalnie sporo swobody. Nie jest konieczne prowadzenie za rączkę i tłumaczenie, co jest do czego – zasady gry poznajemy właściwie od razu w najlepszy możliwy sposób, czyli przez praktykę. A mówimy o grze, w której krzaki to przemalowane chmury.
Intuicyjność rozgrywki przekłada się na dalsze etapy. Pojawiają się kolejni przeciwnicy, którzy np. rzucają w nas młotkami, a my już wiemy, że musimy ich unikać. Do tego niektóre rury stanowią portale do sekretnych przejść – gra sama zachęca nas do sprawdzenia, które są ślepymi zaułkami, a które faktycznie prowadzą dalej. Dlatego gra bawiła mnie, kiedy miałem 5 lat i musiałem wykłócać się ze starszym bratem o moją kolejkę. I bawi mnie teraz, kiedy nie muszę już tego robić.