"Red Dead Redemption 2" w przededniu premiery. Nie, to nie będzie "GTA na Dzikim Zachodzie"
Już w piątek do sklepów trafia długo wyczekiwany western autorstwa ekipy odpowiedzialnej za kultowe "Grand Theft Auto", Rockstar Games. Po nadzwyczaj udanym "GTA V" trudno się dziwić, że oczekiwania są wysokie. Tylko, ile w tym faktycznego geniuszu serii "Red Dead", a ile kultu dewelopera i całego hype’u?
Wiem, w tym momencie ortodoksyjni fani twórczości Rockstara zaczęli konstruować dla mnie szubienicę. Pozwólcie jednak, zanim na niej zawisnę, że coś wam opowiem.
Tak naprawdę "Red Dead Redemption 2", pomimo sugestywnej "dwójki" w tytule, jest... trzecią częścią serii. Przy czym u genezy całość miała wyglądać zupełnie inaczej. W marcu 2002 r. niewielkie Angel Studios, działając pod skrzydłami Capcomu (twórców takich marek jak "Devil May Cry" czy "Resident Evil"), zapowiedziało strzelankę w konwencji weird western, łączącej Dziki Zachód z elementami fantasy, horroru i fantastyki - "Red Dead Revolver". Tyle że wkrótce potem, w listopadzie, Angel Studios zostało przez Rockstara wykupione, a wraz z nim amerykański potentat przejął prawa do rzeczonej produkcji. Wprawdzie pozostano przy oryginalnym tytule, ale istotnie zmieniono większość założeń projektowych, w tym wzorzec myślowy - na spaghetti western; bliższy rzeczywistości, a zarazem dalece inspirowany kultowymi filmami Sergio Leone.
Ostatecznie "Red Dead Revolver" ukazał się w maju 2004 r., jeszcze na PlayStation 2 i pierwszym Xboksie. Opowiadał historię niejakiego Reda Harlowa, który - motywowany chęcią pomszczenia ojca - wypowiada wojnę lokalnemu gangowi, dowodzonemu przez innego przyjemniaczka, Generała Diego. Gra nie stała się hitem. Ówcześni recenzenci co prawda chwalili unikatowy klimat i solidną narrację, narzekając jednak na niedopracowaną mechanikę strzelania i liniowość. Pamiętajmy, że rok wcześniej pojawiło się genialne "GTA: Vice City"! Łącznie sprzedano raptem nieco ponad 2 mln kopii "RDR", co przy 158 mln sprzedanych konsolach PS2 niejako mówi samo za siebie.
Tak wyglądała pierwsza część, czyli "Red Dead Revolver"
Mimo finansowego fiasko "jedynki", zdecydowano się przeprowadzić drugie podejście. I oto pojawiło się zapowiedziane w 2009 r., a wydane rok później na PS3 oraz Xboksa 360 "Red Dead Redemption". Z oryginału zaczerpnięto właściwie tylko pomysł na osadzenie akcji w klimatach Dzikiego Zachodu. Całą resztę, w tym zarys fabularny, opracowano od podstaw. Tym razem bohaterem uczyniono watażkę nazwiskiem John Marston.
Jegomość ten, chcąc zerwać kontakty z półświatkiem, zostaje zmuszony przez agentów rządowych do pojmania trzech niegdysiejszych współpracowników - Billa Williamsona, Javiera Escuelli i Dutcha van der Lindego. Nie to jest jednak najważniejsze. Kluczem okazało się zapożyczenie i rozwinięcie mechaniki znanej z "GTA". "Red Dead Redemption" to gra z otwartym światem i mnóstwem pobocznych aktywności, będąca swoistym placem zabaw dla miłośników eksploracji, a do tego okraszona świetnym trybem rozgrywki wieloosobowej, który rozwinięto później w "Grand Theft Auto V".
Dość powiedzieć, że w latach poprzedzających piątą część "kradzieży samochodów", to właśnie omawiany western był wzorcowym sandboksem, choć - nawiasem mówiąc - sprzedaż na poziomie około 20 mln sztuk, licząc z dodatkiem "Undead Nightmare", trzeba określić jako co najwyżej zadowalającą, jeśli weźmiemy poprawkę na budżet wynoszący bagatela 100 mln dol. Tym niemniej czasy się zmieniły, wraz z nimi - wymagania graczy, a ja mam przy tym nieodparte wrażenie, że większa część społeczności graczy czeka nie tyle na drugą część "RDR", co na przerobione "GTA V".
Architektura hype’u
"GTA V" rozeszło się na całym świecie w ponad 90 mln kopii. Jasnym jest, że część z nich trafiła do tych samych osób, ponieważ chcieli spróbować opóźnionej, względem pierwotnej premiery, wersji na PC czy konsole ósmej generacji - PlayStation 4 lub Xboksa One, ale to nie zmienia ogólnego trendu.
Patrząc przekrojowo, wszyscy kochają "Grand Theft Auto". Tymczasem do marki "Red Dead" z przylgnęła łatka "GTA na Dzikim Zachodzie". Owszem, deweloper jest ten sam, podobnie jak koncepcja otwartego świata czy wiele symulacji fizycznych, ale na tej samej zasadzie można by porównywać "Fallouta 4" ze "Skyrimem", a świat przedstawiony, co oczywiste, istotnie wpływa na zabawę. Każdy, kto rzeczywiście ukończył "jedynkę", powinien doskonale wiedzieć, że jest to zupełnie odmienna produkcja, w odniesieniu do rekordowego "niby-odpowiednika".
Jako że "dwójka" jest de facto prequelem do poprzedniczki, traktującym o wcześniejszych losach gangu van der Lindego, a konkretniej jednego z jego członków, Arthura Morgana, świat w niej przedstawiony zostanie tym bardziej oddalony od czasów rewolucji przemysłowej. Będą bezkresne przestrzenie i godziny jazdy wierzchem. W żadnym stopniu nie daje się tego porównać do gangsterskiej epopei, rozgrywanej na zatłoczonych ulicach Los Santos, a na dodatek przedstawionej z perspektywy trzech różnych bohaterów. Formuła spaghetti westernów w filmach nie bez kozery wyczerpała się w połowie lat 70. XX wieku. Wierzę, że kalifornijskie studio raz jeszcze wykreuje ciekawego protagonistę, ale charakterystyka Dzikiego Zachodu jest czymś, czego nie da się przeskoczyć. Chyba że poprzez implementację motywów zupełnie fikcyjnych.
Pierwszemu "Red Dead Redemption" było łatwiej. W roku 2010 idea rozgrywki w otwartym świecie nie była na tyle oklepana, aby gracze marudzili. Sprawdziłem, mało która z premierowych recenzji punktuje toporny model jazdy konnej, niezdolność Marstona do pływania czy wreszcie schematyczne misje, polegające w dużej mierze na dotarciu do kolejnego punktu orientacyjnego i urządzeniu tam małej jatki, ewentualnie dostarczeniu komuś jakiegoś przedmiotu.
Dzisiaj to nie przejdzie, bo w kuriera-zabijakę można pobawić się w 3/4 gier Ubisoftu, choćby wydawanym niemal rokrocznie "Assassin’s Creed". Zresztą, na tej samej zasadzie wywindowano poprzeczkę, po "GTA Online", dla trybu wieloosobowego. Sam usiadłem ostatnio przed konsolą, chcąc odświeżyć sobie "RDR" przed premierą następcy - klimat, na czele z defetystycznym profilem fabuły, jest ponadczasowy, lecz sterylna realizacja psuje odbiór, odciąwszy komponent nostalgiczny.
Nie ma na co czekać?
Wprost przeciwnie – "Red Dead Redemption 2” zapowiada się na niezwykle smakowity kąsek dla wszystkich sympatyków włoskiej kinematografii z przełomu lat 60. i 70. minionego stulecia, reżyserskiej myśli Sergio Leone i młodego Clinta Eastwooda. Biorąc wzgląd na poprzednie odsłony, nie będzie to jednak, wbrew opinii niektórych, "GTA na Dzikim Zachodzie". Przyznam, ponownie wystawiając się na ostrzał, że tak jak "GTA" zazwyczaj traktuję ozięble, tak "Red Dead" ma miejsce w moim prywatnym kanonie pozycji kultowych - to chyba najlepsze podsumowanie. Inna sprawa, że osobiście nie wierzę w hype na spaghetti western. Konsekwentnie uważam, że duża część środowiska graczy patrzy na „RDR 2” przez pryzmat „GTA V”, a to zdecydowanie błędny tok myślenia.
Co dalej, czas pokaże. Swój preorder mam zamówiony!