Polski T-Bull od gier mobilnych chce podbić Chiny. Pomoże mu w tym Xiaomi
Po wejściu na giełdę, wrocławski T-Bull nie zatrzymuje się w swojej ekspansji. Już teraz łakomie spogląda na Państwo Środka. Nic dziwnego – to kilkusetmilionowy rynek dla twórców gier mobilnych. Do tej pory prawie nikt "z zewnątrz" nie miał tam wstępu.
"Moto Rider GO", "Top Speed", "Racing Xtreme 2", "Poker Online", "Best Sniper", "Tank Batte "Heroes". Te i jeszcze kilka innych, darmowych gier ma swoim portfolio T-Bull. Niektóre okazały się klapą, inne hitami - mają miliony pobrań. Jeden z największych hitów znalazł się na ponad 50 milionów telefonów z Androidem. To wprost przekłada się na zarobki firmy - nic dziwnego, że T-Bull wszedł na polską giełdę.
Ale każda firma natrafia na sufit, który ciężko jest przebić. Dlatego marzeniem wszystkich dewepolerów są Chiny. Kraj z setką milionów wyposażonych w telefony obywateli, którzy nie mogą swobodnie ściągnąć apki z Google Play czy App Store'a. Ale gra z Polski, Niemiec czy USA nie trafia tam w drodze demokratycznego wyboru nadesłanego zgłoszenia. Bardziej przypomina średniowieczny pakt handlowy, włącznie z wysyłaniem poselstwa, pieczęcią od władcy na pergaminie i lokalnym mecenasem. Tym ostatnim okazało Xiaomi - gigant od tanich telefonów, popularnych także w Polsce.
Mobilny Jedwabny Szlak
W przeciwieństwie do innych państw, rynek Państwa Środka to nie duopol Apple-Google. To około 400 różnych sklepów z aplikacjami. Programów i gier szuka tam, bagatela, 670 milionów użytkowników smartfonów. Chiny kuszą ogromem potencjalnych klientów.
- Rynek chiński drastycznie różni się od tego, który znamy - potwierdza w rozmowie z WP Tech Damian Fijałkowski, współzałożyciel i członek zarządu T-Bull. - W Europie mamy Google Play i App Store plus kilku bardzo małych graczy. Tam jest kilka bardzo dużych sklepów i nie ma jednego monopolisty. Docelowo chcielibyśmy, żeby nasze gry były dostępne na wszystkich platformach sprzedażowych. Na razie nasze produkcje będą dostępne na platformie Xiaomi, czyli MI App Store - dodaje.
Problemem pozostaje również dość spory proceder piractwa. Wiele firm, które próbowały wejścia do Chin, sparzyły się na tym, że ich produkcja została skopiowana zanim mogli ją przekonwertować pod realia Dalekiego Wschodu. Tak zresztą było z samym T-Bullem. Plagiaty ich produkcji pojawiły się błyskawicznie. Teraz to się zmieni.
- Współpraca z wydawcą, czyli Beijing Wali Internet Technologies, spółką z grupy Xiaomi, jest tutaj najważniejsza. Kooperacja zakłada właśnie pełną opiekę z ich strony oraz odpowiedź na problemy związane z "piraceniem" gier. Mówiąc kolokwialnie, mają to "przećwiczone" i w ich gestii leży ochrona praw autorskich – mówi Fijałkowski.
Problemy z Państwem Środka
Samo przygotowanie do wejścia na rynek chiński jest złożone. Pierwsey przymiarki T-Bull zaczął trzy lata temu. Próbowali wtedy sami, ale po zmianie priorytetów cała akcja została wstrzymana. A kiedy temat powrócił, proces zajął kilka miesięcy. Musieli wypracować porozumienie ze sklepem, dograć szczegóły oraz dostosować aplikację pod rynek chiński. Czyli przetłumaczyć ją, przejść testy techniczne po stronie wydawcy i uzyskać akceptację przez rząd chiński. Uzyskanie tego certyfikatu potwierdza, że w aplikacji nie ma treści, które nie są dozwolone do promowania. Chodzi zarówno o cenzurę, którą sami znamy, ograniczenia wiekowe czy przemoc, jak i o bardziej polityczne aspekty.
- Dlatego naszą pierwszą grą na rynku chińskim będzie "Top Speed". To gra wyścigowa, czyli bardzo bezpieczny produkt pod względem "wrażliwych treści". Możliwe, że gry akcji mogą przechodzić dłuższy proces weryfikacji z powodu przemocy, ale to zagadnienie na przyszłość - zaznacza przedstawiciel firmy.
Cenzura nie jest jednak najważniejszą z barier wejścia. Takowa to kwestia znana w wielu krajach. Jak porównuje Fijałkowski, w Niemczech pokazywanie krwi kwalifikuje grę do najwyższej kategorii wiekowej, dlatego wydawcy kolorują ją na zielono, podobnie jest z symboliką nazistowską. Trzymanie się wytycznych to nie problem.
Dużo większym wyzwaniem jest dobre przetłumaczenie gry oraz zmiany stylistyczne. Chiny to inny krąg kulturowy, więc konieczna jest ingerencja w estetykę - przede wszystkim chodzi o zmianę... palety kolorów. Trzecim wyzwaniem są wydawcy. Wielu z nich nie bierze wszystkich gier, tylko poddają je weryfikacji wewnętrznej. Oceniają potencjał produktu pod kątem sprzedaży na rynku, także w kwestii stylistycznej. To miękka kwestia i jedni wydawcy "czują" jakiś tytuł, a inni sugerują zmianę kolorów czy symboli. Praca z wydawcą polega właśnie na wyłapywaniu takich subtelności, tłumaczy mi Fijałkowski.
Kilka dobrych porad
Przed T-Bullem otwiera się ogromny rynek o potencjale rzędu kilkuset milionów potencjalnych graczy. Co ciekawe, platforma, na której zadebiutują, nie jest nawet największą w Chinach.
- Sam sklep należący do Xiaomi, który "tylko" zahacza o pierwszą piątkę, ma 200 milionów użytkowników. Łącznie mówimy tu o setkach milionów potencjalnych użytkowników. Szacuje się, że w Chinach, jeśli chodzi o Androida, jest dwukrotnie więcej użytkowników niż w całym Google Play – porównuje Fijałkowski.
Wyobrażenie Wrocławian o rynku chińskim było podobne do pozostałych wydawców. Jako miejscu z wysokim progiem wejścia, wymaganiami i z koniecznością przeprowadzania gruntownych modyfikacji w aplikacjach. Prawda jest taka, że cały proces polegał na porozumieniu w sprawie umowy jej prezentacji. Nasz rozmówca przyznaje, że był bardzo zaskoczony, jak szybko i sprawnie to poszło. Kwestie prawne trwały tyle, co z każdym innym partnerem na świecie.
- Większość deweloperów wywala się na tym, że traktuje chiński rynek jak każdy inny - wrzucamy daną wersję aplikacji i tyle. To tak nie działa. Wiemy, bo sami tak próbowaliśmy. Trzeba jednak przestawić się na bardziej sformalizowaną współpracę. Nie ma automatyki jak w zachodnich rynkach - podsumowuje Fijałkowski.