"Kingdom Come: Deliverance" – nadchodzi wielki hit od Czechów
O tej grze może być równo głośno, co o "Wiedźminie". Czeskie studio stworzyło mamucich rozmiarów rekonstrukcję średniowiecznej rzeczywistości. Zostaniemy wpuszczeni prosto w wir akcji, politycznych intryg i przygód. Miałem okazję sam się o tym przekonać na specjalnym przedpremierowym pokazie.
Nie zapomnę, gdy czeskie Warhorse Studio po raz pierwszy zaprezentowało swoją grę w styczniu 2014 roku. To wówczas poprosili graczy o wsparcie finansowe za pośrednictwem portalu Kickstarter. Ale mieli w garści coś więcej niż obietnice pokazali materiał wideo z rozgrywki. Była piękna grafika, rycerze, zamki, trebusze. I jasna informacja – oto nadchodzi najlepsza w historii rycerska gra wideo.
Czemu to takie fajne? Na pewno osobiście dla mnie, bo uwielbiam średniowieczne klimaty. Ale też bardziej obiektywnie z innego powodu. Dziś gry nie potrafią się obejść bez fantastyki albo elektronicznych gadżetów. Tymczasem w "Kingdom Come" trafimy do świata pozbawionego wsparcia dla gracza. I dostaniemy w kość za każdym razem, gdy spróbujemy przeciwstawić się jego regułom.
Początki
Henry to główny bohater, syn kowala, który wykonywał zlecenia dla możnych z okolicznych, czeskich ziem. Start nie jest jednak przyjemny. Po jednej z pierwszych misji dowiadujemy się, że nasza rodzina nie żyje, a Henry nie należy do postaci rodem z antycznych mitów. Nie tylko nie zdołał obronić ukochanego ojca, ale nie dostarczył też ojcowskiego miecza do adresata – pobili go bandyci.
Ale fabuła interesuje mnie teraz najmniej. Gdy tylko Henry staje na nogi, zaczynam intensywne zwiedzanie – najpierw wiejskiego gospodarstwa pod miastem. Wszystko wygląda jak z obrazka, a do tego… znajomo. Czeskie krajobrazy są momentami identyczne z tymi, które widziałem w Polsce, znam z filmów albo obrazów. Piękne, proste domy z drewna, ule, cudnie kwieciste łąki na tyłach budynków. Ale z drugiej strony zamiast trawników i kwietników, błocko, wyjeżdżona od powozów ziemia.
W środku budowli tak, jak można by sobie wyobrażać średniowieczne domostwa. Żadnych luksusów, zbędnych ornamentów. Wszystko do bólu proste, praktyczne i robiące wrażenie autentyzmu. Ruszam z pierwszą misją od młynarza, mam odebrać pierścionek, z którym został ktoś pochowany na lokalnym klepisku.
Na miejscu spotykam kata. W krótkiej rozmowie dostaję kilka opcji dialogowych, wybieram kłamstwo. Kat rusza do młynarza pod pretekstem odebrania niedoważonej mąki. A ja zaczynam kopanie rowu. A przy okazji sprawdzam, co kat ma w domu. Otwieram wytrychem skrzynię i bezczelnie zabieram jego własność. Podobnie jak w serii "The Elder Scrolls", mogę ją używać, ale nie mogę sprzedać. Chyba, że znajdę odpowiedniego kupca.
W mieście
Misja młynarza nie powiodła się, ruszam do miasta. Przekonuję strażników, żeby mnie wpuścili i dostaję się do zamku. Tam odpala się sekwencja wideo rozmowy z wyraźnie zniesmaczonymi moją obecnością możnymi, którzy dowiadują się o blamażu Henry'ego. Ale przez wzgląd na zasługi ojca i zapalczywość, mój bohater dostaje szansę rehabilitacji. Ma nauczyć się walki i wstąpić do miejskiej straży.
Przechodzę przez całe miasto do innej bramy, za którą czeka na mnie nauczyciel. Po drodze jeszcze bardziej mniej korci do zwiedzania domów. Urywam się. Ale moja obecność w cudzym mieszkaniu oczywiście nie podoba się lokatorom. A próba dobrania się do ich skrzyni szybko ściąga na mnie strażników. Salwuję się ucieczką, bo nie mam szans w starciu. Udaje mi się wymknąć.
Pytam obecnego na pokazie przewodnika o to, czy wszystkie domy wyglądają w środku tak samo. Odpowiedź jest taka, jakiej oczekiwałem. Nie tylko różnią się wyglądem, ale też czasem możemy trafić w środku na coś ciekawego. Jeśli ktoś będzie chciał grać jako złodziej, dostanie ku temu możliwości. Wymaga to jednak masy nauki i rozwijania odpowiednich umiejętności.
Ruszam na arenę walki. Ale zaglądam koledze obok z prezentacji przez ramię. On postanowił po szkoleniu z walki nie przeskakiwać do kolejnej z przygotowanych misji, tylko zająć się pracą strażnika miejskiej. I ponownie uderzył mnie autentyzm. Aby rozpocząć pracę musiał zjawić się o odpowiedniej porze, a potem maszerować z bardziej doświadczonym strażnikiem przez miasto. Przez większość czasu wysłuchiwał klimatyczną gadkę-szmatkę z kolegą, później w końcu zaczęła się pogoń za złodziejem. Powolne, mało urozmaicone, za to świetnie pozwalające się wczuć w klimat zajęcie. Brawa.
Do broni!
Ruszam na szkolenie z walki. "Kingdom Come" to nie kolejna gra, w której katujemy jeden klawisz myszy i robimy uniki na boki. "Wiedźmin 3" to przy tym pestka. Twórcy wprowadzają specjalny system walki na miecze, w którym istnieje pięć pozycji do ataku. I pięć punktów do obrony. Trzeba bardzo czujnie obserwować ruchy przeciwnika i miarkować swoje ataki, bo pasek wytrzymałości szybko spada.
Przyznam, że po 20 minutach nauki nie czułem się wcale specjalistą. To wymagający system, w którym dominują pozbawione sukcesu wymachy klingą. Tylko bardzo precyzyjne reakcje skończą się trafieniem. I bardzo dobrze. Dzięki temu naprawdę jest szansa, że każda walka okaże się wyzwaniem. A tego w grach bardzo brakuje.
Okazja do sprawdzenia swoich umiejętności w walce 1 vs 1 pojawia się niedługo. Wygrywam, bo przeciwnik nie w połowie tak dobry, jak mój nauczyciel walki. Kolejny raz testuję swoje zdolności podczas znacznie większej potyczki. Przenoszę się do misji, której celem jest atak na duży obóz silnie uzbrojonych bandytów. Ruszam razem z odzianą w stal liczną ekipą.
Podczas zbiorowej walki łatwo jest zajść wroga od boku i od tyłu. Ale równie łatwo jest znaleźć się środku starcia i dostać od kilku wrogów pod rząd. A to prosta droga do śmierci, bo oczywiście nie ma tu żadnej automatycznej regeneracji zdrowia, tylko korzystanie z mikstur i bandaży. A i te do końca nie pomogą, bo część ran trzeba zwyczajnie odleżeć.
Mniej czasu poświęcam na strzelanie z łuku. I tu lekki zawód. Gra postawiła na system, w którym – zgodnie z przyświecającymi jej zasadami realizmu – nie mamy celownika. Żadnej kropki czy kreski na środku ekranu. Strzelamy więc wyłącznie na oko. I bardzo źle. W profesjonalnym łucznictwie zapamiętujemy nasze ustawienie i naciągnięcie przy strzelaniu, żeby przy kolejnej strzale wiedzieć, co ewentualnie skorygować. Tu nie ma żadnego punktu odniesienia i czuję, że będę szył z łuku na chybił-trafił.
Kryminał w klasztorze
Po walce przeskakuję do ostatniej z przygotowanych przez twórców atrakcji. Henry przybiera habit i wstępuje do zakonu. A wszystko po to, by odnaleźć istotną dla głównego wątku fabularnego osobę. Problem polega na tym, że nie mamy pojęcia, jak się nazywa i jak wygląda. I zaczyna się akcja niczym w książce "Imię róży".
Przepytuję współbraci oraz mieszkających tam od dawna mnichów. Nie mogę jednak posunąć się w śledztwie za daleko, bo spalę akcję. Albo trafię do karceru, co zresztą udało mi się osiągnąć. Przy okazji odkryłem też resztki po nielegalnej libacji w piwnicach. Nie zdążyłem jednak zbadać tego tematu, bo znów coś przeskrobałem i zostałem wyrzucony z klasztoru.
Myślę sobie: "Kiepsko, misja niezaliczona, trzeba ponownie wczytać zapis rozgrywki". Tymczasem przewodnik z Warhorse Studios tłumaczy mi, że wcale nie. Po prostu muszę znaleźć nowy sposób na dostanie się do środka.
Chyba muszę wziąć urlop
"Kingdom Come" powala rozmachem. To nie tylko olbrzymie lokacje, ale też mnóstwo, ale to mnóstwo rozmaitych "rozpraszaczy", które mogą zaowocować czymś fajnym. Po paru godzinach na prezentacji poczułem, żeby po premierze chyba będę musiał poprosić o wolne. Bo szykuje się nie tylko długi i soczysty główny wątek gry, ale także dziesiątki zadań pobocznych i miejsc do zwiedzenia.
W końcu nadchodzi gra, przy której nie będę czuł presji skończenia głównej linii fabularna, ale w której po prostu będę mógł być. Chłonąć zrekonstruowaną rzeczywistość XV-wiecznych Czech, tych cudnych wioseczek i pięknych miast. Tego nienachalnego autentyzmu, tego braku pośpiechu i samodzielnego przekonywania się, co mogę, a co nie. Czekania, a nie dostawania wszystkiego błyskawicznie. Odkrywania, a nie zbierania tego, co mi twórcy podali na tacy.
A przede wszystkim czuję, że to będzie gra, na jaką czekałem od lat. A przekonam się o tym 13 lutego, kiedy "Kingdom Come: Deliverance" ukaże się na PC, PS4 i XONE. Mam nadzieję, że czeski studio nie zawiedzie moich oczekiwań.