Interaktywne nudy na pudy. "Black Mirror" zjada własny ogon
W 2011 roku pojawił się serial, który mówił coś więcej o relacji ludzi z technologią. Przez siedem lat "Black Mirror" zmieniło się - i to znacznie. Interaktywny odcinek "Bandersnatch" potwierdza moje obawy, że jest to zmiana na gorsze.
Charlie Brooker, pomysłodawca i scenarzysta serialu, na potrzeby specjalnego odcinka "Black Mirror" wskrzesza relikt lat 90., czyli FMV (Full Motion Video) w dość okrojonej wersji. Na początku tamtej dekady twórcy zachwycili się możliwościami płyty CD. Nagle można było zmieścić ogrom danych na jednym tylko nośniku. Upychali więc przerywniki filmowe i materiały wideo.
Ich jakość była różna, dominował jednak gatunek "tak złe, że aż dobre". Może poza serią "Wing Commander" i dosłownie kilkoma wyjątkami w postaci m.in. "Rippera", w którym grał Christopher Walken. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ interaktywne filmy nie były ani dobrymi grami, ani dobrymi filmami. Tak samo jest z opowiedzianą w "Bandersnatch" historią młodego programisty, który traci zmysły przez pisaną przez siebie grę.
Co nie gra?
Interaktywne filmy mają to do siebie, że wymuszają na nas albo podjęcie wyboru, albo wykonanie danej akcji. Na tym zresztą opierały się te sprzed niemal trzech dekad. Ich problemem było to, że kiedy rozgryzło się schemat, to materiału starczyło na jakieś kilkanaście minut rozrywki. Dlatego śrubowano poziom trudności do absurdalnych wręcz granic, co miało sztucznie wydłużyć czas rozgrywki. Bez kociego refleksu nie warto było zaczynać zabawy. Ewentualnie najlepsze interaktywne produkcje to teledyski bądź animacje. Słowem, rzeczy krótkie, które nie męczą nas przez dłuższy czas.
Charlie Brooker postawił w "Bandersnatch" na inne rozwiązanie - przygotowanie przesadnie dużej ilości materiału wideo i stworzenie historii, która będzie się rozgałęziać. I to pierwsza rzecz, która wskazuje słabość odcinka specjalnego. Jest okropnie rozwlekły. Ścieżek, którymi możemy się poruszać, jest naprawdę sporo, a wybory drastycznie zmieniają oglądaną przez nas historię. W pewnym momencie łapiemy się jednak na tym, że minęło już 45 minut, dwa razy zapędziliśmy się w ślepy zaułek i po raz kolejny wracamy się do ostatniego punktu, w którym musimy dokonać odpowiedniego wyboru.
Zamiast wciągać się w intrygę jeszcze bardziej, czujemy, że ktoś nas robi w bambuko i zamienia oglądanie telewizji w ponury obowiązek. Scenarzyści poszaleli i do swojego wora wrzucili chyba wszystko - psychodeliki, podróże w czasie, rządowe spiski i trupy w szafie (albo kuchni). Tak bardzo skupili się na możliwościach, jakie oferuje wybór, że zapomnieli o stworzeniu spójnej historii, z dobrze nakreślonymi postaciami, jasnym konfliktem i satysfakcjonującym, pojedynczym zakończeniem.
Widać również, że wsłuchali się w opinie dotyczące czwartego sezonu, gdzie jednym z wyżej ocenianych odcinków było "Black Museum". Ten epizod to właściwie jeden wielki autocytat, antologia wewnątrz antologii, pełne nawiązań i aluzji do całego serialowego uniwersum. Bycie "meta" okazało się sposobem na sukces, więc narracyjne pokrętło z tą plakietką zostało podkręcone do maksimum. Pytanie tylko: po co?
Trudno nie odnieść wrażenia, że Charlie Brooker uwierzył we własną wielkość jako wizjonera serialu. Jego megalomania przejawia się właśnie w bardzo mało subtelnym cytowaniu poprzednich odcinków "Black Mirror". Ale nawiązywanie powinno mieć jakiś sens, w jakiś sposób pogłębiać to, co widzimy na ekranie. Tymczasem "Bandersnatch" cytuje dla samego cytowania. By widz mógł wskazać palcem ekran i powiedzieć "hej, to z tego odcinka o robotach". To nie jest puszczanie oka, to walenie kijem.
Tak bardzo meta.
Wspominałem na początku, że serial zalicza pewną równię pochyłą. Od czasu przejęcia przez Netflix mam bowiem wrażenie, że twórców nie interesuje dialog z technologią i o technologii. Okopali się za to na reakcyjnych pozycjach, gdzie robią za tych, którzy ostrzegają nas przed swoimi niekiedy śmiesznymi wizjami. "Nosedive" ze społeczeństwem, które ocenia się przez gwiazdki w mediach społecznościowych jest niedorzeczny. Nie, Chiny nie mają podobnego systemu, to rząd i instytucje wpływają na ocenę obywatela, nie jakieś losowe osoby. Podobnie "Crocodile" czy "Arkangel" z czwartego sezonu, które nie sprawiają wrażenia dogłębnie przemyślanych fabuł.
Siłą "Black Mirror" było to, co wskazał niegdyś pewien YouTuber. W odcinku prezentowano problem, a potem pokazywano potencjalne rozwiązanie. Jak w moim ulubionym "White Bear" – mamy ludzi, którzy popełnili straszną zbrodnię i pewne oprzyrządowanie. Możemy dzięki niemu zamienić ich wyrok w więzieniu na rozrywkę dla mas. Czy powinnyśmy? Co taka rozrywka mówi o widzu? Czy jawna komercjalizacja cierpienia jest do usprawiedliwienia? Do dzisiaj się nad tym zastanawiam.
Natomiast "Badnersnatch" zostawił mnie z jednym pytaniem – jak ludzie kupili jego rzekomą unikalność? To nawet nie jest pierwszy interaktywny film na Netfliksie. Wcześniej od niego był "Minecraft: Tryb Fabularny". Nawet interaktywny "Kot w Butach" jest dostępny na serwisie od czerwca. 2017 roku!
"Bandersnatch" nie mówi nic nowego, a umiejscowienie akcji w latach 80. zapewnia tylko dobrą ścieżkę dźwiękową. Jeśli chcecie pod koniec seansu powiedzieć "wow, to była strata czasu", to zapraszam. Netflix ma jednak w swojej ofercie dużo znacznie lepszych treści. A na koniec przewiduję, że samoświadomość i metahumor dzieł, który wypromował między innymi "Deadpool" za maksymalnie dwa lata będzie tak samo ograną i wytartą kliszą, jak pojawiający się w "Bandersnatch" chwyt pod tytułem: "to był tylko sen... CZY NA PEWNO?".