Hollywood i II wojna światowa. Skutki propagandy dostrzegamy do dziś
Udostępniony na Netfliksie dokument “Five Came Back” opowiada o amerykańskich reżyserach, którzy podczas II wojny światowej kręcili filmy mające wpłynąć na społeczeństwo. Propagandowe działanie Hollywood może wydawać się dziś ciekawostką historyczną. Włączenie się przemysłu filmowego w wojenną machinę ma jednak znacznie większe znaczenie. A konsekwencje do dziś oglądamy… w grach.
Hollywood nie chciało wojny. Żydowscy producenci wiedzieli, że niemiecki rynek jest zbyt cenny, by go stracić, a tworzenie antywojennych czy antyfaszystowskich obrazów na pewno by do tego doprowadziło. Gdy w jednym z filmów niemiecki bohater był czarnym charakterem, szef Metro-Goldwyn-Mayer tłumaczył reżyserowi, dlaczego to nie najlepszy pomysł. “Nie robimy filmów o nienawiści. Nie nienawidzimy nikogo. Nie prowadzimy wojny” - wyjaśniał.
W tamtych czasach wielu Amerykanów uważało, że Stany Zjednoczone nie powinny angażować się w działania wojenne. Dla MGM robienie filmów było czystym interesem. Biznes nie może pozwolić sobie na tworzenie wrogów i stratę pieniędzy.
Oczywiście wszystko zmieniło się, gdy Japończycy zaatakowali Pearl Harbour. Filmy musiały pokazać, że za ojczyznę bić się trzeba, a na pewno należy takie starcia wspierać. Kino “sprzedawało” ludziom wojnę. Zresztą dosłownie - w salach kinowych zachęcano do kupowania obligacji wojennych. Obrazy miały wstrząsnąć ludźmi tak, by chętnie wyciągali pieniądze z portfeli.
II wojna światowa nawet pod względem techniki odmieniła amerykańskie kino. “Bitwa o Midway” była pierwszym dokumentem pokazywanym w kolorze - wcześniej był to przywilej zarezerwowany dla filmów fabularnych. Z czasem powstawało coraz więcej relacji, pokazujących prawdziwe życie na froncie. Cieszyły się popularnością widzów - ludzie nie chcieli fikcji, chcieli widzieć wojnę. Przez to powołano nową kategorię Oscarów - najlepszy dokument.
Ale Hollywood ma też swoją czarną kartę. Nie chodzi już nawet o to, że filmy bywały zmanipulowane i że sceny, które oglądali widzowie, były czymś w rodzaju inscenizacji. Albo że twórcy przymykali oko na niepowodzenia, by nie osłabiać morale. Propagandowe dzieła były po prostu rasistowskie.
Dla Amerykanów największym wrogiem byli Japończycy - to oni podnieśli rękę na ich ojczyznę. Na dodatek znajdowali się bliżej niż naziści, więc byli realnym zagrożeniem. Dlatego jeśli w filmach wspominano o europejskim froncie, to głównym wrogiem był Hitler, a nie cały naród niemiecki.
Ludzkich emocji zabrakło przy przedstawianiu Japończyków - mówiono o nich “szczury” lub “małpy”. Pokazywano jako ludzi ze słabym wzrokiem i wielkimi zębami. Stereotypowo przedstawiana była każda jednostka, a nie przywódcy. Propaganda swój cel osiągnęła.
- W 1944 roku 13 procent badanych Amerykanów deklarowało, że pragnie zabić wszystkich Japończyków, a rok później 22 procent wyraziło rozczarowanie, że nie zrzucono na Japonię większej liczby bomb atomowych - przytaczał dane Marcin Adamczak w swoim artykule na łamach “Dwutygodnika”.
Adamczak dodaje:
"Z dorobku wojennego Hollywood najbardziej wstydliwe są równie uparte, co toporne próby gloryfikacji całości organizacji stalinowskiego państwa radzieckiego, którego najjaskrawszym przykładem jest <FBI>>"
Ta - również filmowa - wersja historii zakorzeniła się tak głęboko, że w wydanym w 2003 roku “Call of Duty”, jako sowiecki żołnierz wyzwalamy Warszawę, przeganiając z niej Niemców.
Zdążyliśmy zapomnieć o tym, że w wielu drugowojennych strzelaninach brakowało swastyk i innych nazistowskich symboli. Przede wszystkim dlatego, by gra mogła ukazać się na rynku niemieckim. Z punktu widzenia amerykańskiego wydawcy walka o prawdę historyczną mogła wydawać się mniej istotna, skoro wykreowanym przez politykę i popkulturę głównym wrogiem była Japonia. A źli byli naziści, nie Niemcy, więc nie ma sensu walić im po oczach sztandarami, których niemieckie społeczeństwo przecież nie popierało. Ich zwolennikami byli naziści!
Teraz jednak dyskusje na temat II wojny światowej w grach wracają, bo nowe “Call of Duty” rozgrywać się będzie właśnie w tym okresie. “Kolejny raz fajna ekipa amerykańskich kowbojów z lucky strike'ami za hełmem będzie straceńczo szturmowała plażę Normandii” - narzekał Barnaba Siegel, domagając się chociażby polskich wątków.
Netfliksowy dokument “Five Came Back” pokazuje siłę propagandy, do której przemysł filmowy przyłożył rękę. I choć odpowiedź, dlaczego nowe “Call of Duty” znowu skupia się amerykańskiej armii, jest oczywista (bo robią ją Amerykanie, a na amerykańskim rynku zarabia się najlepiej), to historia reżyserów pozwala zrozumieć, skąd takie podejście się wzięło.
Nie tylko “Call of Duty” jest dowodem na siłę propagandy. Wątek rasowy zaobserwować można było nie tylko na przykładzie przedstawiania Japończyków. Armia wymagała, by w obrazach z frontu jak najmniej skupiano się na czarnoskórych żołnierzach.
Gdy ujawniono, że jednym z bohaterów “Battlefield 1” będzie czarnoskóry żołnierz, dla wielu graczy był to powód do drwin. Przez niewiedzę oskarżali twórców o “polityczną poprawność”. Nie wiedzieli, że czarnoskóre jednostki walczyły także na froncie I wojny światowej. Oczywiście braki w wiedzy to wina m.in. szkół, ale skąd ludzie mogliby się o tym dowiedzieć, skoro segregacja rasowa była też częścią filmowej, wojennej propagandy w trakcie II wojny światowej?
“Battlefield 1” poniekąd pokazuje, że można się od hollywoodzkiego spojrzenia na wojnę odciąć. Niestety, jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Regułę, którą dokument “Five Came Back” ciekawie wyjaśnia.