Grałem w najlepszy shooter 2017 roku. Nazywa się „Wolfenstein II”.
Naziści wygrali wojnę. Mało tego, podbijają całą Amerykę. Ja jestem członkiem ruchu oporu. W filmowych przerywnikach jest zabawnie. Ale gdy łapię za broń, ożywa napędzana paliwem, brudna machina walki. Nie jest mi do śmiechu i dosłownie czuję wojenny smród benzyny.
Londyn, centrum, póki co rok 2017. Wysiadam z metra i kieruję się do wskazanej na mapie lokacji. Za czarnymi szybami jestem prowadzony do piwnicy. To sekretna gralnia Bethesdy. Okazuje się idealnym miejscem na taką grę, jak "Wolfenstein II". Na ścianach cegła, dookoła siatka maskująca, tematyczne plakaty, wiszące jarzeniówki. Dostaję krótkie instrukcje, na niecałą godzinę przenoszę się do alternatywnych lat 60.
Znów jestem BJ Blazkowiczem, legendarnym pogromcą niemieckich wojsk znanym jeszcze z gry z 1992 roku. Znów Niemcy mają przewagę, a ja muszę obronić świat. Z posępnego nastroju wyrywa mnie na chwilę filmowe intro. To długa scena prezentująca perypetie ruchu oporu. Jest niby trochę poważnie, ale góruje komediowy, rubaszny klimat. Potem dają mi karabin do ręki i o wszystkim zapominam. Zamieniam się w maszynę do zabijania. Czy może jednak jestem zwierzyną łowną?
Jak za starych dobrych czasów
To nie sam początek gry, ale dalszy etap. Startuję z bogatym wyposażeniem, jak za starych dobrych czasów. Mam pistolet, lekki i ciężki karabin automatyczny, potężną strzelbę, działko na prąd i miniaturową rakietnicę. Przypomina w sumie pistolet na race. Zanim zejdę z wysokiego punktu na ulicę, ulepszam każdy ze sprzętów. Mogę powiększać magazynki, ale przede wszystkim zwiększać moc – choć z reguły kosztem innego parametru, np. szybkości lotu pocisków.
Z wieży widzę opanowane przez nazistów miasto. Zeskakuję do wody, pod nią trochę zatopionych budynków. Podpływam ostrożnie do brzegu, widzę kroczące patrole dopakowanych w metaliczne zbroje nazistów. Do tego gigantyczny, stalowy pies, któremu z pyska bucha ogień. Widziałem go już na trailerach. Teraz wiem, że będzie ostro.
Wybiegam, oddaję pierwsze chaotyczne strzały i przemykam się do wnętrza budynku. Dużo tu przestrzeni, w której mogę się schować. Odzywa się alarm, wszyscy żołnierze rzucają się w moim kierunku. Kryję się za kontuarem – załatwiam tych, co podeszli blisko i powoli przyswajam, jak działa każdy z gnatów. Ale muszę mieć refleks. Szybko wstaję i bięgnę dalej, żeby nie dać się osaczyć.
Ci, którzy weszli do środka, są łatwym celem. Gorzej z ludźmi przed budynkiem. Ciężko uciec przed ich ostrzałem. No i został ten pies… Sypię granatami i kolejnymi pociskami, prawdopodobnie zużywam zdecydowanie za dużo cennej amunicji. W którymś momencie sytuacja ucicha. Mogę przejść dalej, ale nadal czuję napięcie. Amunicję zbieram ostrożnie, rozglądam się na boki. To gra, w której w żadnym momencie nie czuję się pewnie.
Gra jest momentami lekko demoniczna
Diesel-punk
Na uszach mam słuchawki, jestem odcięty od świata. Co jakiś czas docierają do mnie krótkie motywy muzyczne, niczym diabelskie, niskie dźwięki trąb. Razem z oszczędnymi, metalicznymi odgłosami tworzy się poważny, industrialny klimat. Nie czuję strachu, to nie żaden horror. Ale nie ma też prostego patosu w stylu serii "Call of Duty". To specyficzny mrok, który kojarzy mi się z najstarszymi przedstawicielami gatunku strzelanek - "Quakiem" czy "Bloodem". Ludzie wychowani na tych grach poczują się jak w domu.
W piwnicy Bethesdy panuje neutralny, suchy klimat. Ale ja i tak czuję smród benzyny. Nigdzie jej nie ma - poza grą. Ilość wybuchów, eksplodujących beczek czy płomieni z miotaczy ognia plus dużo odcieni czarnego koloru oszukują mój mózg. Poza tym to dla mnie całkiem nowe doświadczenie. Większość strzelanek to czas wojen światowych, przełom XX i XXI wieku albo odległa przyszłość. W "Wolfensteinie II" wchodzimy na niezbadany grunt. To prawdziwy diesel-punk. Rzeczywistość, w której druga wojna światowa się nie zakończyła i militarna technologia cały czas prze naprzód.
USA opanowane przez nazistów. Tego jeszcze nie było!
Moi przeciwnicy to nie zwykli żołdacy, a okuta w zbroje armia. Co jakiś czas dołącza do nich zdecydowanie wyższy i potężniejszy osobnik, który dzierży rakietnicę. Muszę się napracować, żeby takiego pokonać i samemu nie dać się zabić. Celne strzały nie wystarczą. Konieczne jest ciągłe krążenie, chowanie się za kolumny, sprytne korzystanie z otoczenia. I z trybu trzymania dwóch broni na raz. Szybko okazuje się, że z amunicją nie jest tak traficznie. Rundka po opuszczonych pokojach i mam pełne sakwy śrutu.
Podczas pokazu poznaję bliżej także ogromne stalowe psy. W jednej scenie walczę z dwoma naraz. Początkowo - panika. Chwilę później zbieram myśli, zwabiam je do metalowych kontenerów na placu budowy, zaczynam krążyć i atakuję salwą od zadniej strony. Kilka razy porządnie mnie poparzyły, ale walka kończy się sukcesem.
W jednej z kolejnych sekwencji sam zasiadam za takim psem. To łatwiejszy poziom, który traktuję bardziej jak przerywnik od intensywnej walki. Ale jak wykonany! Przenoszę się do totalnie opuszczonej dzielnicy pełnej pięknych, wystawnych kamienic. Jest noc. Każdy podmuch ognia rozświetla niesamowite budynki. Czuje się trochę jak w wykręconej wersji westernu.
Dojeżdżam do kanałów. Tu demo się kończy. Spędziłem przy nim ponad pół godziny. Miało być bardzo trudno, miałem wiele razy zginąć. Ostatecznie udało mi się przejść bez utraty życia, ale i tak wiele razy dawałem z siebie wszystko, aby stawić czoła wrogowi. Drugie tyle dodawała cała oprawa. Mrok, fabryki, opuszczone miasta, oszczędna muzyka, niepokojący głos BJ'a Blazkowicza.
Rozgrywkę kończę z nietypowym uczuciem. W strzelanki gram nałogowo, ale dawno żadna nie wywołała we mnie tyle emocji. Obawiałem się, że twórcy za dużo pary wkładają w groteskowe filmiki. Teraz już wiem, że niepotrzebnie. Rozgrywka podoba mi się jeszcze bardziej niż ta w w znakomitym "The New Order" sprzed 3 lat. To może być najlepszy FPS 2017 roku!