"Call of Duty: WWII" – spędziłem z grą 10 godzin. Oto moje wrażenia
Jest 6 czerwca 1944 roku. To D-Day, lądowanie w Normandii. Płyniemy transporterem do francuskiego brzegu. Miało pójść gładko, ale wybrzeże wita nas wzburzonymi falami. Ale to nic. Sekundy potem Niemcy otwierają ogień z CKM-ów. Prawie wszyscy moi kumple padają zakrwawieni, ja wypadam do wody i czołgam się do brzegu.
Równo 10 lat temu ukazało się "Call of Duty: Modern Warfare". Gra okazała się hitem, który nie tylko wyznaczył trwający już dekadę trend fascynacji nowoczesnymi militariami – oraz wizji konfliktów zbrojnych w przyszłości. Zamienił też czteroczęściową wówczas serię w maszynkę do zarabiania pieniędzy.
Po kolejne odsłony stawały długie kolejki, w dzień otwarcia gry z cyklu zarabiały więcej niż hollywoodzkie blockbustery. Ale dobra passa zaczęła się kończyć. W końcu ile można oglądać bliźniaczo podobne wojny, w których przebieramy w technologicznych cudeńkach? Autorzy postawili więc na tzw. reset. Powrócili absolutnie do korzeni, ale zapowiedzieli, że dostarczą nowe wrażenia i świetną opowieść o II wojnie światowej. Na moment premiery czekałem naprawdę mocno.
Pierwsza krew
Zanim wylądowaliśmy na plaży Omaha, oglądam przerywnik filmowy. Nie taki krótki. Widzę kumpli Danielsa, głównego bohatera, którzy gadają i wygłupiają się na pokładzie statku. O wszystkim opowiada w formie listu, który żołnierz pisze do swojej rodziny w USA. Znany patent, ale liczę, że będzie ciekawie ewoluował. Najbardziej interesuje mnie, jakie będą relacje w oddziale - bo właśnie ten wątek reklamowali twórcy przed premierą.
Zaczyna się mocno. Po desancie w Normandii krzyczy do mnie Turner, dowódca. Mam wziąć się w garść, zabrać wybuchowe rury Banglore'a i pędzić pod hałdy piachu na końcu plaży. Tylko one dzielą nas od przedarcia się od bunkrów. Rury wydzieram nieżywamu kompanowi ze zmasakrowaną twarzą, obok przewraca się inny żołnierze bez nogi. "Wojna to koszmar" - to pierwszy przekaz, jaki płynie z gry.
Walka jak za starych czasów...
Biegam między zasiekami, unikając serii z CKM-a. Dobiegam do okopów. Bohater nie radzi sobie z adrenaliną, nie jest w stanie odpalić rury - pomaga mu jego przyjaciel z oddziału. Wbiegamy do okopów - i zaczyna się klasyka. M1 Garand, Thompson, niemiecka broń na ziemi. Wybieram, co mi się podob i mierzę do Niemców. Przez okopy docieramy do wieżyczek i zaczynamy je konsekwentnie oczyszczać. W ruch idzie nawet miotacz ognia.
Ze starego arsenału korzysta się całkiem inaczej niż ze wszystkich pukawek, do których przyzwyczaiły nas ostatnie gry z serii. Wymagają zdecydowanie więcej finezji i opanowania. I oczywiście zwykłe karabiny nie mają żadnych celowników optycznych. Chcesz wycelować w odległą postać? Znajdź karabin snajperski. Albo dobrze wyceluj przez muszkę z niemieckiego Mausera.
Oprócz broni palnej mamy też granaty wybuchowe i dymne. I jeszcze jedną rzecz, której dawno nie widziałem w serii - apteczki. Tak, w końcu zrezygnowano z automatycznej regeneracji zdrowia. Teraz gdy oberwiemy, nie wystarczy schować się za winklem i poczekać. Wciskamy klawisz i czekamy, aż Daniels się opatrzy.
W międzyczasie podziwiam grafikę. "Call of Duty: WWII" co prawda koszmarnie długo się ładuje, nawet na potężnym Hyperbooku z GeForcem GTX1070 z 16GB RAM-u i procesorem serii Intel i7 przewracałem oczami, gdy kolejne menu wczytywało się ten 30 sekund. Ale przy detalach na poziomie ultra i 60 klatkach, oprawa wizualna robiła wrażenie. I plaże Normandii, i gęste lasy Francji, i fragmenty miast - wszystko wyglądało świetnie.
...i fabuła niestety też
Gra zaczyna się mocno i dobrze. Ale czar dość szybko pryska. Twórcy szybko przesadzają z patosem. Pierwszy przykład mam w połowie pierwszej misji. Oczyszczamy we dwójkę z kompanem ostatni bunkier w sekcji, którą atakowaliśmy. Zaskakuje mnie ukryty Niemiec, który rzuca się z nożem. Kumpel przybiega z odsieczą, rzuca się z nim na ziemię i chwilę później kosa ląduje w jego brzuchu. Było nas 2, mieliśmy broń palną - kończę ciagnąc krwawiącego kolegę do punktu opatrunkowego. Sam. Bo liczni żołnierze, którzy przed chwilą mi towarzyszyli, nagle gdzieś się rozmyli.
Podobnych sytuacji jest więcej. W każdej misji dostrzegam niemal kalki sytuacji ze starych gier FPS o II wojnie światowej. I wkurzam się, bo prawie za każdym razem to Daniels jest największym bohaterem, któremu powierza się każdą misję. Powiedzmy, że już się "nabohaterzyłem" odpowiednio dużo w grach i wolałbym zobaczyć wojnę oczami żołnierza, który nie wróci do domu z toną orderów.
Podobnie niezbyt wiarygodnych sytuacji jest znacznie więcej. Najbardziej w pamięci utkwiła mi zwłaszcza jedna - gdy próbowałem zatrzymać rozpędzony, długi na kilkaset metrów pociąg z ciężkim sprzętem i rakietami V2. Udało się. Wiecie jak? Mały, wojskowy jeep podjechał pod lokomotywę. Nie, nie został momentalnie zmiażdżony. Doprowadził te kilkadziesiąt masywnych wagonów do wykolejenia się. Patrzę w to i nie wierzę. To realistyczne spojrzenie na wojnę z 2017 roku czy bombardowanie gracza fajerwerkami jak w 2003 roku?
Nie lepiej jest z warstwą relacji z kolegami z zespołu. Twórcy postarali się, żeby takowe były, zwłaszcza w przerywnikach filmowych. Ale wciąż pachną one sztampą, znów mam wrażenie, że wszystko to już słyszałem. Konflikt ze zbyt surowym dowódcą oddziału? Reporter wojenny mądrala? Ułożony i bohaterski główny bohater? Już to wszystko widziałem - i w grach, i w filmach.
Doświadczenia żołnierzy USA z wojny w 1944 roku to jest taki amerykańskim sen, tylko w wojennym wydaniu. Opowieść o nijakim chłopcu z Teksasu, patriocie, który chce być taki, jak jego starszy brat, który chce przysłużyć się ojczyźnie. Dużo tu papierowych postaci doprawionych nutką goryczy oraz wiadrem patosu. Może po prostu czas odkleić się od swojego schematu i dać głos wszystkim innym, którzy walczyli wówczas o wolność?
Świetny multiplayer
Skończę całą kampanię, chociaż wątpię, abym znacząco zmienił zdanie. Ale nawet, jeśli fabularne misje mi się nie spodobają, i tak będę zajmował się innym trybem gry - rozgrywką wieloosobową. Tutaj "Call of Duty: WWII" ma sporo do zaproponowania. Przyznaję, że jeszcze nie przebrnąłem przez wszystko i mam za sobą na razie tylko 2 formy zabawy.
Pierwsza to kwatera główna, w której urzęduje naraz kilkudziesięciu graczy. Tu mogę wejść poligon szkoleniowy, odebrać żołd, specjalne wyzwania czy odblokować różne drobiazgi, jak nowe "skórki" dla broni czy kolorowe tła, które wyświetlą się innym graczom wraz z moją ksywką. Nic z tych rzeczy nie ma, na szczęście, wpływu na samą rozgrywkę. To tylko dodatki - głównie dla tych, którzy planują tu spędzić długie godziny.
Następnie wskoczyłem na deathmatch drużynowy. Czyli swobodną grę, w której dwie strony tłuką się do momentu osiągnięcia odpowiedniego wyniku, a po śmierci po chwili się odradzamy. Poczułem się ponownie jak kiedyś, gdy sieciowe strzelanki nie były wypełnione nowoczesnym arsenałem. Gra jest klarowna, dynamiczna, bez niesprawiedliwych, dających fory elementów - i szalenie satysfakcjonująca. Czuję, że właśnie tu spędzę dużo czasu.
W grę "Call of Duty: WWII" graliśmy na laptopie Hyperbook X15VR2 z kartą GeForce GTX1070. Sprzęt udostępniła nam firma Hyperbook.