"Call of Duty 4" wyznaczy trend. Ale inny niż nam się wydaje
Dawniej nowe części serii były trendsetterami. Pierwsze odsłony "Call of Duty" pokazały jak z rozmachem opowiadać wojenne historie, kolejne wyznaczyły na lata kierunek branży strzelanek. To się zmieni. Nowe "Black Ops" wykonuje ryzykowny krok.
"Call of Duty: Black Ops 4" bez singla, za to z battle royale. Szok i niedowierzanie! - tak pisaliśmy wczoraj. W tym "szoku" nie ma ani grama przesady. Chętnie wytłumaczę dlaczego.
Żywa legenda
Słowo "Call of Duty" od 2003 roku oznaczało przede wszystkim "kampania wojenna dla jednego gracza w prawdziwie filmowym stylu". Mało kto potrafił opowiadać historie tak jak Infinity Ward. Zespół zdołał przy tym mocno przebijać własne sukcesy. Debiutem serii o głowę wyprzedzili swoje poprzednie dziecko, czyli "Medal of Honor: Allied Assault", kamień milowy dla gier w ogóle. A potem zawrócili rzekę raz jeszcze.
Chodzi oczywiście o "Call of Duty: Modern Warfare". Wraz z tą serią na dobre odeszły do lamusa proste, patetyczne opowiastki o zwykłych żołnierzach, którzy zostali herosami. Patos co prawda pozostał, ale do gry weszli komandosi z krwi i kości, a cała narracja, z góry zaplanowane sekwencje i filmowe przerywniki zbliżyły gry jako medium do hollywoodzkich produkcji. Snajperska misja w Czarnobylu, gdzie mentor instruował nas, jak perfekcyjnym strzałem z dachu odległego budynku zdjąć radzieckiego notabla, do dziś uchodzi za gamingowy majstersztyk.
Co nowa część, to nowa fabuła. Wychodziło to raz lepiej, raz gorzej. Z czasem niestety coraz gorzej - choć ciągle na poziomie nieosiągalnym dla większości twórców gier. Ale coroczne narzekania na sztampowosć kampanii stało się od lat wręcz zwyczajem. Z kolei ostatnia część, "Call of Duty: WWII", udowodniła, że twórcy nie tylko nie potrafią dobrze wrócić do korzeni, ale nie potrafią się też uwolnić od banałów i stworzonych dawno temu schematów.
Wniosek powinien być taki, że brak kampanii w "Call of Duty: Black Ops 4" wyjdzie wszystkim na dobre. Fani nie dostaną argumentu do narzekania, twórcy nie będą się męczyli, aby zadowolić klientów. Tylko że... tak jakoś dziwnie się zrobi. Bo kampania to był po prostu zwyczaj. Więcej - rytuał. Obowiązkowy punkt programu jak zwiedzanie miejskiego rynku podczas wycieczki. Chociaż nie szczędziłem krytyki, gdy trzeba było, zawsze czekałem, co nowego pokaże wielkie "Call of Duty". Może ponownie będzie to jakieś olśnienie.
Ale pustka po ściśle zapomnianym scenariuszu będzie zła z jeszcze jednego powodu.
Koniec pewnej epoki
Pytanie od gracza brzmi - kto teraz będzie robił wojenne opowieści na tym najwyższym poziomie wykonania? Kiedyś próby podejmował się każdy. W latach 90. shootery produkowało się wręcz taśmowo. Kolejna dekada przyniosła jakościową zmianę, podniosła poprzeczkę, alę chętnych nie brakowało.
Dowodem na to niech będzie chociaż okres prosperity polskiego City Games (dziś CI Games), które w ciągu kilku lat zalało kioski budżetowymi kopiami "Call of Duty". Były średnie lub słabe, owszem, ale technikalia umożliwiały naśladowanie lepszej od siebie konkurencji. A teraz?
Gra "Crysis" została zapamiętana głównie za spektakularną oprawę dźwiękowa, ale pomysł na fabułę też był niczego sobie
Chociaż kampania w "Call of Duty: WWII" okazała się dla mnie zawodem, doceniam i tak rozmach, konstrukcję plansz, przerywniki filmowe czy jakość grafiki. Za całą grę odpowiedzialne było studio, które liczyło sporo ponad 200 osób, a cykl produkcji wyniósł 3 lata. To zespół i czas produkcji, na który może pozwolić sobie tylko elita gamingowego świata. Zbliżenie się do ich poziomu będzie wymagało gigantycznych nakładów finansowych. A kto dziś wysypie nas stół choćby 100 milionów dolarów na produkcje i marketing? Mniejsze studia odpadły z tej gry już dawno
Wniosek jest prosty. Era pompatycznych kampanii, filmowych przeżyć w wersji Premium może niespodziewanie dobiec końca. Jakie zresztą mamy alternatywy?
Jedyną sensowną, jaka przychodzi mi na myśl, jest "Battlefield". Zawsze o krok za "Call of Duty", ale jednak w pierwszej lidze. Ale poza tym? Wspaniały "Crysis" umarł. Wszystkie produkcje Ubisoftu stawiają bardziej na swobodę destrukcji w otwartym świecie, a nie liniowo pomyślane doświadczenie. Identyczną drogą poszedł "Sniper: Ghost Warrior" od CI Games, wcześniej jednak naśladowca "CoD-a". Dawne serie konsolowe, "Killzone", "Resistance", "Halo" skończyły dawno swój żywot. Wydana w 2016 roku czwarta część "Gears of War" wydaje się też łabędziem śpiewem.
Do gry weszły za to, dość niespodziewanie, shootery próbujące znaleźć nową formułę dla oldschoolu z lat 90. - "Doom", polski "Shadow Warrior" czy "Wolfenstein". Wszystkie odniosły sukces, ale pierwsze dwie postawiły nacisk na granie "arenowe". Bardziej oddawały graczom narzędzia do radosnej rozwałki, niż nakręcały samą historię i od niej uzależnialy kolejne misje.
Perfekcyjne połączenie świetnego systemu walki, mocnej fabuły i szczypty czarnego humoru - to "Wolfenstein II: The New Colossus"
Niespodziewanym królem okazał się za to "Wolfenstein", zwłaszcza ostatnia część - "The New Colossus". Dawno nie pojawiła się na rynku gra, która z tak niezwykłą szczegółowością podeszła do opowiadania historii, której silnikiem napędowym było, mimo wszystko, prucie ołowiem do innych ludzików. Ale tu też ciężko upatrywać nowego lidera trendów, a bardziej grową efemerydę.
Ta cała ścieżka nie powinna jednak dziwić nikogo, kto choćby pobieżnie śledzi to, co dzieje się na rynku gier i co zyskuje na popularności. A są to przede wszystkim strzelanki sieciowe.
Co z tym multi?
Twócy biernie wyznaczą nowy trend braku kampanii, za to aktywnie - żadnego. To niesamowite, że jeszcze niedawno firmy oddałyby głowę, zeby mieć tak fajnego, angażującego multiplayera jak "CoD" i taką społeczność. Lata minęły, twórcy raczej stali w miejscu, decydując się tylko na małe ruchy, jak oddanie kostiumu do wysokich skoków (było lata temu w "Crysisie") czy zamianę karabinów z optycznym celowaniem na Thompsony i Mausery, czyli powrót do korzeni. Podejrzewam, że żaden nie był w pełni zadowalający dla sztabu szefów Activision.
Tym bardziej że konkurencja nie próżnowała. "Counter-Strike: Global Offensive" stał się na lata czołowym obiektem zainteresowania. A na modelu sprzedaży ozdób do broni wydawca budował swoją finansową potęgę. Do gry, dość niespodziewanie, wszedł Blizzard ze swoim "Overwatchem". Swój ślad zostawiło też "Rainbow Six: Siege", z taktyczną rozgrywką, w której każdy gracz ma całkiem inną postać i możliwości. Ale jeszcze większy szok branża przeżyła przez dwa inne tytuły - "PUBG" i "Fortnite".
Pierwszy wywrócił stolik do góry nogami, proponując battle royale - masową strzelankę, w której naraz na mapie pojawia się nawet 100 graczy. Tytuł znikąd, robiony przez nikomu nieznane studio z Korei Południowej, przyćmił zainteresowanie znanymi markami, w które latami pompowano miliony dolarów. Dominacją musiał szybko podzielić się z "Fortnitem", który skopiował cały mechanizm, dodał kreskówkową grafikę oraz moduł budowania twierdz. I powiedział, że to wszystko za darmo.
Nie dziwię się, że Activision powiedziało: "Dość, koniec inwestycji w te same wrażenia co roku, na które tłumy narzekają! Wbijamy się klinem i odbieramy to, co kiedyś było nasze". Co proponują? Trochę "Rainbow Sixa", a trochę battle royala.
Pomysł na klasy postaci to ręka wyciągnięta w stronę dużej rzeszy graczy. "Gra w klasy" to coś, co lubią fani "League of Legends" i "DOTA 2", ale też fani "Rainbowa" czy "Overwatcha". Przymus wybierania różnorodnych postaci to fajna sprawa, bo automatycznie mocno różnicuje rozgrywkę. Z drugiej strony tryb battle royale będzie świetnym papiekiem lakmusowym, który sprawdzi, na ile można kopiować lubiane rozwiązanie.
Operatorzy, czyli klasy postaci w "Rainbow Six: Siege"
Może za chwilę się okazać, że każda duża firma będzie miała swoją "królewską bitwę" i aktualni liderzy - "Fortnite" oraz "PUBG" - podzielą się koroną z rzeszą innych chętnych. Może okazać się, że "znana marka" plus "coś na czasie" da efekt w postaci masowego zainteresowania. A co by nie mówić, technicznie sieciowe wersje "Call of Duty" były zawsze bez zarzutu. Ich model strzelania wygrywa w przedbiegach z dość kanciastym "PUBG". Może być ostre starcie.
Ale równie dobrze może się okazać, że graczom nowi liderzy podobają się z innych powodów. Na przykład z takich, że przyszli niemal znikąd, że są całkiem nowymi, dziewiczymi wręcz markmi, że tworzą całkiem nową społeczność. A produkt od megakorporacji kojarzy się dziś bardziej z nachalną sprzedażą e-przedmiotów i niespecjalnym wsłuchiwaniem się w głos graczy.
Tak będzie wyglądał jeden z trybów multi w nowym "Black Ops"
Jakie będzie "Call of Duty: Black Ops 4"? Chciałbym powiedzieć, że dobre. Że czekam i jestem dobrej myśli. Tymczasem informacja o ponownym pompowaniu sił w mocno eksploatowany tryb zombie (walka z falami nieumarłych, w której co rundę zdobywamy kasę i kupujemy za nią broń oraz przedmioty) czy zaproponowanie settingu stylizowanego na antyczny Rzym (w tym podmiana karabinów na miecze i pałki) to pomysły, cóż, kontrowersyjne. I pewnie o to chodziło twórcom.
Tak jak na każdą, kolejną część "Call of Duty czekałem, tak teraz dziwne decyzje skłaniają mnie do bardziej chłodnego stanowiska: poczekamy, zobaczymy.