"Star Wars: Battlefront II" – czas powiedzieć "sprawdzam"
To miał być hit końca 2017 roku. Ale gracze wściekli się tym, że twórcy premiują osoby, które wydadzą dodatkowe pieniądze na ulepszenia. Gdy kurz internetowych batalii opadł, włączam "Battlefronta II" i sprawdzam, jak się teraz w niego gra.
"Battlefront" to sieciowa gra akcji w uniwersum "Gwiezdnych wojen". Wersja z 2015 r. została świetnie przyjęta. Wydawało się, że tegoroczna, druga część powtórzy sukces. Tymczasem twórców spotkał nieoczekiwany zawód. Zaczęło się niewinnie, bo od delikatnej krytyki po testach beta. Później było coraz gorzej.
Afera rozkręciła się przez forum Reddita, gdzie sfrustrowani gracze pisali, że za odblokowanie grywalnych postaci, takich jak Lord Vader, trzeba zapłacić. Albo wykorzystać wirtualne kredyty, których zebranie wymaga spędzenie przy grze około 40 godzin. Inni żalili się, że kupowanie paczek z przedmiotami, niesławnych lootboxów, pozwala szybko zdobyć ogromną przewagę nad resztą.
Efekty okazały się opłakane w skutkach dla EA, wydawcy gry. Gigant długo zwlekał z odpowiednią reakcją. W końcu nie tylko obniżył koszt w kredytach dla dodatkowej zawartości, ale w ogóle wycofał mikrotransakcje – czyli płacenie realną walutą za ulepszenia w grze. Ta ostatni decyzja okazała się efektem nacisków Disneya, który posiada obecnie prawa do marki "Gwiezdne wojny". Ale zakręcenie kurka z dochodami z mikrotransakcji to jedno. Drugie to spadek wartości akcji EA - po paru tygodniach stracili 3 miliardy dolarów!
Dobry start
Saga "Star Wars" zawsze kojarzyła się z powagą i epickimi zmaganiami. Tymczasem "moc została zaburzona". Ale im dłużej słuchałem głosów w tej wrzawie, tym bardziej wątpiłem, że gra jest tak zła, jak ją malują. Odpaliłem "Battlefronta II" na dwie godziny. Chciałem przekonać się, czy rzekomo nieprzyjazna produkcja odepchnie mnie już na starcie, czy zdołam się wciągnąć.
Gra oferuje trzy główne tryby: kampanię, grę sieciową i arcade, czyli z masowe bitwy ze sterowanym przez komputer przeciwnikiem. Kampanię chwilowo odpuściłem – znajomi odradzają, a przy jesiennym wysypie hitów czasu nie ma zbyt wiele. Wybieram tryb arcade. Jest fajny, bo pozwala na luzie poznać wszystko po kolei – podstawy, różnice między jednostkami, ich specjalne umiejętności, topografię plansz.
Ale po kilku minutach niszczenia szturmowców stwierdzam, że jednak dziś wolę realnych przeciwników. Sięgam po tryb multiplayer. Na start tryb walki w przestworzach – Rebelia kontra Imperium. Dołączam do Rebelii, na start i po każdej śmierci wybieram jeden z 3 myśliwców. Zasiadam za sterami X-Winga i dołączam do pięknie chaotycznego pojedynku, w którym ganiam TIE Fighter i bombowce.
Tak, chaos to dobre określenie. Opanowanie sterowania we wszystkich trzech osiach, łącznie z omijaniem przeszkód, wykonywaniem beczek, unikaniem rakiet i gonieniem za zwinnie uciekającymi wrogami, łatwe nie jest. Raz nawija mi się nieświadomy obecności przeciwnik, raz uskuteczniam pościg, który nie raz kończy się rozbiciem o dryfujący w kosmosie kawał zniszczonego krążownika.
Rozgrywam dwie mapy. Bawię się dobrze nawet jako totalny żółtodziób. I niespecjalnie czuję, że przeciwnicy mają nade mną nadnaturalną przewagę. Bardziej winię to, że nigdy nie miałem smykałki do sterowania samolotami w grach. Dlatego też po 20 minutach przesiadam się na tryb walki lądowej. Tu zostaję na dłużej – i tu lepiej rozumiem, na czym polega cały system "Battlefronta II".
Uczciwie czy nie?
Zaczynam od wyboru jednej z 4 podstawowych postaci. Niezależnie, po której stronie mocy jestem, zawsze jest to zwykły żołnierz z karabinem, operator ciężkiego sprzętu, dowódca z pistoletem oraz specjalista ze snajperką. Mamy tylko broń, a do tego stałe i odnawiane co kilkanaście-kilkadziesiąt sekund umiejętności, jak rzut granatem, aktywacja tarczy czy lornetka z termowizją.
Na tym etapie nie czuję wcale, że jestem gorszy od reszty. Jedna drużyna broni, druga atakuje, a z reguły wszyscy spotykają się gdzieś w połowie. Jak w klasycznej strzelance, trzeba dobrze celować i wykazywać się sporą sprawnością. Niuanse odkrywam po chwili.
Aby zagrać kimś innym niż reprezentanci podstawowych klas trzeba sobie na nie zasłużyć. A konkretnie zdobyć punkty za solidną grę. Im więcej wrogów ustrzelimy albo przysłużymy się do wykonania celów mapy, tym tych punktów więcej. Po zebraniu określonej liczby możemy na jedną rundę siąść za sterami myśliwca, zagrać jako żołnierz z plecakiem rakietowym albo któryś z herosów sagi "Star Wars".
Nie poczułem tu ani grama oszustwa. Mogę zagrać jako potężny Luke Skywalker, ale dostęp do niego dostanę dopiero, jak uzbieram odpowiednio dużo punktów. Nie mogę tego dostępu w żaden sposób obejść, a po śmierci wracam do kostiumu szeregowego żołnierza. Punkty oczywiście zerują się też wraz z końcem meczu. Nie ma tu więc graczy latających pół gry najwyższej klasy postaciami, które zmiatają wszystko z powierzchni ziemi.
Falstart
To, co może budzić pewne wątpliwości, to cały system zdobywania kredytów, lootboxów i losowania kart, pozwalających ulepszyć wszystkie postaci – i te zwykłe, i te unikatowe. Ale po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że nie różni się to wiele od chociażby "Call of Duty". Tam również początkujący dysponowali kilkoma opcjami na krzyż. A ci, którzy spędzili już ładnych paręnaście godzin, mogli odblokować nowe bronie i umiejętności.
Tryb sieciowy w "Star Wars Battlefront II" pozostawił we mnie bardzo pozytywne odczucia. Być może dopiero po 15-20 godzinach zabawy zacząłbym odczuwać niesprawiedliwe elementy. Tymczasem po rozegraniu kilku map czuję się bardzo usatysfakcjonowany. A dodatkowo powaliła mnie jakość grafiki. Wnętrza pałacu i kosmiczna przestrzeń z krążownikami wyglądała po prostu powalająco na Xboksie One X w telewizorze 4K.
Tak jak przewidywałem, afera o grę przerosła zdrowy rozsądek. "Battlefront II" jest dobry sam w sobie. A teraz, po szeregu zmian ze strony EA, już w ogóle nie czuję tego, o co żalili się gracze na forum Reddita.
Mimo wszystko EA zjadła własna zachłanność - i zły sposób przedstawiania graczom mechniki rozwijania postaci. Bo identyczne elementy znajdziemy w innych grach sieciowych. Poświęcanie czasu na odblokowywanie elementów to nic nowego. Najwyraźniej inni twórcy mają więcej szczęścia - albo lepiej potrafią sprzedać swoje patenty.