Trwa ładowanie...

Guns N' Roses w głośnikach to za mało. "Burnout Paradise Remastered" to niepotrzebny powrót

"Burnout Paradise Remastered" to kolejny dowód na to, że nostalgiczne podejście jest szkodliwe. Gra dalej bawi, ale zamiast oglądać coś, co dobrze znam, wolałbym zobaczyć zupełnie nową odsłonę.

Guns N' Roses w głośnikach to za mało. "Burnout Paradise Remastered" to niepotrzebny powrótŹródło: East News, fot: KEVORK DJANSEZIAN
d3w0ewj
d3w0ewj

Na swoim blogu dziennikarz muzyczny Bartek Chaciński pisze o pokoleniu Taconafide – słuchaczach duetu Taco Hemingway i Quebonafide - czyli współczesnych dwudziestoparolatkach, którzy już wspominają stare, dobre czasy. W nowych utworach mamy więc wersy "tworzę historię tak jak Komiks Gigant”, "mój plan złożony tak jak Bionicle jest" czy "potrzebuję opieki jak Furby". Urodzeni na początku lat 90., a więc tacy jak ja, doskonale wiedzą, o co chodzi. Chaciński trochę z przekąsem opisuje pokolenie, "które pewnie w wieku 13 lat przeżywa pierwszy atak sentymentu za czasami, gdy mieli lat 7". Chociaż i mnie takie kombatanckie wspomnienia irytują, to wcale się nie dziwię, że się pojawiają. Po pierwsze, nauczono nas nostalgii. Po drugie, co chwilę ktoś te wspomnienia w perfidny sposób przywraca. Czego przykładem jest nie tylko duet Taconafide, ale też "Burnout Paradise Remastered".

To nie jest gra, której powrotu potrzebowaliśmy. Owszem, "Burnout" dalej jest fajny, ale nadal można bezproblemowo grać w starą wersję. Spokojnie kupimy pecetowe wydanie. Ba, dostępny jest na Xboksie One w ramach wstecznej kompatybilności, więc jeżeli schowaliście Xboksa 360 do szafy albo dawno się go pozbyliście, to możecie w łatwy sposób "Burnout Paradise" zdobyć. Gorzej mają właściciele konsoli Sony, ale z racji tego, że grę można kupić i ruszy na niekoniecznie nowym, mocnym komputerze, nie jest to aż tak wielki problem. "Burnout Paradise" wcale nie jest białym krukiem, ma raptem dziesięć lat, a wraca w glorii i chwale, niczym guma Turbo, piwo EB czy inny dawny obiekt westchnień.

"Kiedyś to było"

Czy to wina twórców, czy może właśnie pokolenia, które za wszelką cenę potrzebuje mieć co wspominać? I jedno, i drugie. Postawcie się w "naszej" sytuacji - czyli właśnie tych dwudziestokilkulatków, którzy nauczeni zostali podejścia "kiedyś to było".

d3w0ewj

Od dziecka pamiętam, że przy świątecznym stole rodzina przerzucała się cytatami z "Rejsu", "Misia" czy innych komedii Barei. Nie obejrzałem filmu, a mimo to znałem wszystkie kultowe sceny. Przez co nigdy nie chciałem nadrabiać zaległości, bo i po co - przez te wszystkie wspomnienia miałem wrażenie, że i tak znam te dzieła, ba, w pewien sposób mi je obrzydzono.

A kultowy w pewnych kręgach Top Wszechczasów? Do dziś z nabożeństwem czci się listę, która pewnie nie zmienia się od 25 lat. Gdyby ktoś w Trójce zrobił psikusa i puścił zestawienie z 1992 roku, nikt nie pomyślałby, że doszło do pomyłki. Ale nikomu to przecież nie przeszkadza. Tak ma właśnie być. Sting na 49 miejscu, Led Zeppelin na 16, Niemen na 7 - jak dobrze, że chociaż to się nie zmienia, wszystko na swoim miejscu. Tak, jak pięć, dziesięć czy czterdzieści lat temu, kiedy zaczęliśmy interesować się muzyką i właściwie to na tym okresie się zatrzymaliśmy.

"My" - chociaż do fanów Taco się nie zaliczam i nie cierpię hasła "kiedyś to było" - też chcemy mieć coś takiego. Bo widzimy, że w koło wszyscy tak robią. No i mamy. Możesz odpalić sobie "Burnout Paradise Remastered" i przypomnieć, jak to dawniej było. Czyli dziesięć lat temu.

"Burnout Paradise Remastered" to właśnie taki Top Wszechczasów. Muzyczne skojarzenie nie jest przypadkowe - "Paradise city" Guns N' Roses to pierwszy utwór, który słyszy się po odpaleniu gry. Za każdym razem od tego zaczyna się zabawa. Przyznaję, dziesięć lat temu, kiedy odkrywałem rocka i nie uznawałem artystów, którzy nie używają gitar, był to miód na moje uszy. Ale dzisiaj jestem zupełnie kimś innym. A mam wrażenie, że twórcy chcieliby, żebym był tym Adamem sprzed dziesięciu lat. Dziwne uczucie.

d3w0ewj

Nie chcę się w żaden sposób wywyższać, ale pewnie spora część grających w "Burnouta" ma jednak inaczej - dla nich to dalej top topów. I fakt, że dostają to, co znają, jest niewątpliwą zaletą. Bo "Burnout Paradise" nie zmienił się ani trochę. Oczywiście wygląda nieco lepiej niż oryginał, ale to tylko podbita rozdzielczość. Tekstury mają swoje lata i to widać. OK, efekt przyspieszenia jest niezły, ale poza tym krajobraz wydaje się jakiś… smutny. Ulice, które kiedyś wydawały mi się pełne pojazdów, są zaskakująco puste.

Ale wiecie, co jest najciekawsze? W lutym na gram.pl ukazał się tekst o tym, jak "Burnout Paradise" wygląda na Xboksie One, działając w ramach wstecznej kompatybilności. Czyli nie jest to wersja odświeżona (czytaj: "ulepszona") przez autorów. "A pędząc przez miasto omijając jednocześnie osobówki i vany uwierzcie mi, nie ma ani czasu ani ochoty na przyglądanie się teksturom, a wszelkie niedociągnięcia są ledwie widoczne" - pisał Paweł Pochowski. To miałem na myśli wspominając, że "remaster" jest niepotrzebny, a co za tym idzie: że to trochę nieładne wyciąganie pieniędzy.

To nadal świetna gra...

Przyznaję, że grając w "Burnout Paradise" bawiłem się nieźle. Rozbijanie aut, a oto głównie tutaj chodzi, dalej daje mnóstwo frajdy. Chociaż patrząc na efektownie rozwalające się fury życzyłem sobie zobaczyć nowego Burnouta. Który bardziej realistycznie i jeszcze bardziej efekciarsko pokaże kraksy. Bo rozbijanie innych aut to esencja tej gry. O czym najlepiej świadczą wyścigi, które są przeraźliwie proste, a przez to nudne.

d3w0ewj

Kiedyś myślałem o nich inaczej. Naprawdę mi się podobały. Zanim zagrałem w odświeżoną wersję, dałem się oszukać pamięci. Wspominałem - ha, jednak wpadłem w pułapkę twórców! - jak graliśmy razem z kuzynem i emocjonowaliśmy się rywalizacją z innymi. Dzisiaj wyścigi zaskakują jednym: nie ma wyznaczonej trasy. To naprawdę ciekawy patent - na metę możesz dojechać jak chcesz, byle jako pierwszy. Sami możemy wyznaczyć sobie tor, szukać skrótów, uliczek. Poza tym jednak same zawody są nudne, rywale dają się łatwo wyprzedzić, a jedynym urozmaiceniem jest uderzanie w rywali i spychanie ich albo w inne auta, albo na ściany.

"Burnout Paradise Remastered" pozwolił mi zrozumieć, czemu pokochałem tę grę dziesięć lat temu. Rozbijanie aut sprawia sporo przyjemności, ale nie tylko to. Wirtualne miasto daje dużo swobody. Na każdym skrzyżowaniu czekają na nas zawody - wystarczy podjechać, wcisnąć przyciski i już można się ścigać albo rozwalać inne auta. Ale można też po prostu jeździć po mapie i np. rozwalać bilbordy. Albo płoty. Do zniszczenia jest 400 bram, więc upłynie sporo czasu, nim uda się je wszystkie rozjechać. Sporo radochy daje tryb destrukcji. Wystarczy go aktywować, by nasze auto efektownie dachowało - naszym celem jest zaś uderzanie w pojazdy tak, by je zniszczyć, za co dostajemy kasę. Im więcej pieniędzy zbierzemy i im dłuższy dystans pokonamy - tym lepiej! Co za odstresowująca zabawa!

d3w0ewj

...ale w takiej wersji niepotrzebna

"Burnout Paradise" to nadal dobra gra. Ale ta seria potrzebuje kolejnej, współczesnej odsłony, a nie odgrzewania kotleta, który na dodatek wcale nie ostygł i nadal możemy go zjeść, bo jest smaczny. Pewnie wydanie takich odświeżonych części wydawcy tłumaczą tym, że klienci mają zagłosować portfelami. Ale ja w to nie wierzę. To brzydki szantaż, będący przykrywką, by w łatwy sposób zarobić. Nie dajcie się szantażować, mimo że "Burnout" dalej daje sporo radochy. Poszukajcie starych, oryginalnych wydań. Właśnie po to, żeby sprzeciwić się polityce wydawniczej żerującej na nostalgii.

d3w0ewj
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3w0ewj
Więcej tematów